środa, 22 stycznia 2014

Frankenstein kontra Baragon (Furankenshutain tai chitei kaijû Baragon) 1965 reż. Ishirô Honda

   Nie mając ochoty na żaden western, ani film popularnego nurtu i świadom zaniedbania tego bloga postanowiłem puścić sobie coś lżejszego i ciut egzotycznego, nawet w stosunku do Godzilli. Panie i Panowie, przed Wami Frankenstein kontra Baragon!

   Zaczyna się ciekawie, w 1945 roku gdzieś w Niemczech. Widzimy laboratorium i (genialnego) naukowca, który przeprowadza jakieś eksperymenty. Zaraz przychodzą żołnierze i zabierają obiekt jego badań, który wysyłają okrętem podwodnym przez pół świata, by przekazać Japończykom. Tajemniczy artefakt trafia do Hirosizmy i wkrótce przepada w eksplozji bomby atomowej. Piętnaście lat później w ręce naukowców trafia tajemniczy włóczęga odporny na promieniowanie. Okazuje się, że to odrodzony i zmutowany potwór Frankensteina. Na domiar złego zaczyna bardzo szybko rosnąć...

Kolejna ciekawa wizja Europy, niby wszystko ok, ale jednak...

   Fabuła jest dziwna, a wręcz głupawa, chociaż ogólny koncept wydawał się niezły. To po prostu kolejna z wielu wariacji na temat potwora Frankensteina, a skoro w wydaniu japońskim to nie ma się co dziwić, że potwór został napromieniowany i osiągnął ogromne rozmiary.

   Film niestety aż roi się od błędów, głównie technicznych. Sam potwór raz jest większy, a raz mniejszy. Sceny w których chodzi po mieście wyglądają dziwacznie i nienaturalnie, lepiej wypadają te osadzone w lesie, gdyż tam aktor grał na makiecie. A tak na marginesie to ogromny potwór Frankensteina wygląda kiepsko, nijak się mając do innych rewelacyjnych potworów/kostiumów tego okresu.


   Fabuła posuwa się zgrabnie do przodu, choć nie brakuje zgrzytów. Przyjęcie na wiarę odbudowy ludzkiego ciała z napromieniowanego serca, które przetrzymało falę uderzeniową bomby atomowej i po piętnastu latach objawiło się jako włóczęga, wymaga maksimum siły woli. Podobnie jak jego późniejsze błyskawiczne rośnięcie i nie do końca wyjaśnione zagadnienie nieśmiertelności - raz jest absolutnie nie do zdarcia, a po chwili okazuje się, że wystarczy go przestać karmić i obumiera. Posunięcia służb porządkowych i armii również wołają o pomstę do nieba - po mieście, a potem prowincji biega wielki potwór, a oni nie chcą go atakować, bo... bo... bo tak mówi zakochana pani doktor? Ja chromolę.

   Akcja posuwa się do przodu i co chwila zaskakuje nas jakiś nowy wątek, to duży plus, jednak głupawość całej historii dyskwalifikuje tę produkcję. Gra aktorska jak zawsze, nienajlepsza, ale wystarczająca jako tło dla poczynań potworów. Miłym akcentem jest pojawienie się Nicka Adamsa znanego choćby z Inwazji potworów, nie gra tu już takiego wesołka i jego postać jest bez charyzmy, ale i tak miło go widzieć.


   Ciekawostką jest, że pierwszy raz widzimy jak potwory coś jedzą, zarówno Frankenstein będąc małym jak i gdy urośnie, to samo z Baragonem (chociaż wyjadanie z zagrody kur przez takie bydle jest śmieszne). Niby prozaiczna potrzeba, ale ciekawa, bo czy nie zastanawiało Was kiedyś co je Godzilla? Czy w ogóle je? A może reaktor jądrowy w sercu (to dopiero w serii Heisei) daje mu energię, a może prąd elektryczny (seria Showa), a może musi uzupełniać tylko pewne braki w ubytku ciała po walce, a poza tym energię pozyskuje z wyżej wspomnianych, a?

   Skoro już jesteśmy przy Baragonie. To bardzo ciekawy potwór i szkoda, że nie rozwinięto w tym filmie jego wątku, ot pojawia się, robi zadymę, walczy z potworem Frankensteina i tyle po nim. Ja akurat dużo bardziej wolałbym dowiedzieć się czegoś o pochodzeniu Baragona, zamiast tego drugiego pokraka, któremu poświęcono pół filmu. Tak więc, Baragon to ciekawy i udany potwór, tym bardziej szkoda, że w wytwórni Toho cały czas przesiedział na ławce rezerwowych, dostając raptem parę szans, by się pokazać.


   Potwór Frankensteina za to jest jakby kalką King Konga. Zachowuje się jak zwierzę, ale wykazuje ludzkie odruchy (sympatia, wdzięczność dla opiekunki). Momentami przybiera to groteskowe formy, gdy zaczyna nazbyt dużo rozumieć co do niego mówią, a zaraz potem cofa się w rozwoju do poziomu tchórzofretki.

   Finałowa walka nie robi niestety wrażenia, tak jak i pozostałe pojawienia się potworów (no, może ten Baragon ratuje sytuację). Nie wiedzieć czemu nie ma wojska (czyżby nie starczyło budżetu na efekty pirotechniczne?), a za potworem ugania się troje naukowców, który to schemat powtarzany sjest w serii Showa do obrzydzenia. Tło dla wydarzeń robi muzyka Ifukube, za którą zawsze wzdycham, jednak tym razem jest jakaś taka nijaka, bez tego cudownego pierdolnięcia.


   Podsumowując, to nienajlepszy film ze stajni Toho, a bardziej ciekawostka. Technicznie i fabularnie jest bieda, ale całość ma coś w sobie, że patrzy się wyrozumialszym okiem. Co ważne (i dlatego zaznaczam na końcu) w filmie pojawia się bardzo wyrazisty przekaz antywojenny i przestrzegający przed wykorzystywaniem broni jądrowej, to ciekawe, bo przez parę poprzednich odsłon potworów z Toho, te treści zostały zawalone jakimiś bzdurami.




3 komentarze:

  1. o kolejny klasyk zapoznany dzięki sat 1 ;)baragon z gęby mi pekińczyka mi przypominał a z boku pancernika (zwierze nie okręt) ;D sam frankenstein doczekał się kilku filmów z sobą z czego wnoszę że film zarobił na siebie ;)pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak patrzyłem po plakatach do tego filmu to były nawet ze dwa takie, na których nie było żadnego obrazka a jedynie hasło "Frankenstein" i jakieś nieistotne napisy. Ludzie którzy się nie zapoznali dogłębniej z fabułą mogli mieć zdziwko :D

      Usuń
  2. zdziwko być mogło pamiętam jak kolega kiedyś w internacie przyniósł jeden z tych filmów wszyscy spodziewali się horroru a tu surprise ;D

    OdpowiedzUsuń