niedziela, 26 stycznia 2014

Niusy

   Strona Kaiju World, największy w Polsce serwis poświęcony wielkim potworom wkrótce zostanie zamknięta, by pojawić się w nowej odsłonie. Adres i data premiery są jeszcze tajemnicą, ale mogę (nieskromnie) poinformować, że pracuję przy tworzeniu nowej strony i znajdzie się tam również parę moich tekstów.

   Z pozostałych ogłoszeń parafialnych, wkrótce recenzja Mysterians i dalej bujamy się z serią Showa.

   Zachęcam więc do śledzenia mojego bloga i częstego odwiedzania Kaiju World, bo dużo się w najbliższej przyszłości będzie się działo.

środa, 22 stycznia 2014

Frankenstein kontra Baragon (Furankenshutain tai chitei kaijû Baragon) 1965 reż. Ishirô Honda

   Nie mając ochoty na żaden western, ani film popularnego nurtu i świadom zaniedbania tego bloga postanowiłem puścić sobie coś lżejszego i ciut egzotycznego, nawet w stosunku do Godzilli. Panie i Panowie, przed Wami Frankenstein kontra Baragon!

   Zaczyna się ciekawie, w 1945 roku gdzieś w Niemczech. Widzimy laboratorium i (genialnego) naukowca, który przeprowadza jakieś eksperymenty. Zaraz przychodzą żołnierze i zabierają obiekt jego badań, który wysyłają okrętem podwodnym przez pół świata, by przekazać Japończykom. Tajemniczy artefakt trafia do Hirosizmy i wkrótce przepada w eksplozji bomby atomowej. Piętnaście lat później w ręce naukowców trafia tajemniczy włóczęga odporny na promieniowanie. Okazuje się, że to odrodzony i zmutowany potwór Frankensteina. Na domiar złego zaczyna bardzo szybko rosnąć...

Kolejna ciekawa wizja Europy, niby wszystko ok, ale jednak...

   Fabuła jest dziwna, a wręcz głupawa, chociaż ogólny koncept wydawał się niezły. To po prostu kolejna z wielu wariacji na temat potwora Frankensteina, a skoro w wydaniu japońskim to nie ma się co dziwić, że potwór został napromieniowany i osiągnął ogromne rozmiary.

   Film niestety aż roi się od błędów, głównie technicznych. Sam potwór raz jest większy, a raz mniejszy. Sceny w których chodzi po mieście wyglądają dziwacznie i nienaturalnie, lepiej wypadają te osadzone w lesie, gdyż tam aktor grał na makiecie. A tak na marginesie to ogromny potwór Frankensteina wygląda kiepsko, nijak się mając do innych rewelacyjnych potworów/kostiumów tego okresu.


   Fabuła posuwa się zgrabnie do przodu, choć nie brakuje zgrzytów. Przyjęcie na wiarę odbudowy ludzkiego ciała z napromieniowanego serca, które przetrzymało falę uderzeniową bomby atomowej i po piętnastu latach objawiło się jako włóczęga, wymaga maksimum siły woli. Podobnie jak jego późniejsze błyskawiczne rośnięcie i nie do końca wyjaśnione zagadnienie nieśmiertelności - raz jest absolutnie nie do zdarcia, a po chwili okazuje się, że wystarczy go przestać karmić i obumiera. Posunięcia służb porządkowych i armii również wołają o pomstę do nieba - po mieście, a potem prowincji biega wielki potwór, a oni nie chcą go atakować, bo... bo... bo tak mówi zakochana pani doktor? Ja chromolę.

   Akcja posuwa się do przodu i co chwila zaskakuje nas jakiś nowy wątek, to duży plus, jednak głupawość całej historii dyskwalifikuje tę produkcję. Gra aktorska jak zawsze, nienajlepsza, ale wystarczająca jako tło dla poczynań potworów. Miłym akcentem jest pojawienie się Nicka Adamsa znanego choćby z Inwazji potworów, nie gra tu już takiego wesołka i jego postać jest bez charyzmy, ale i tak miło go widzieć.


   Ciekawostką jest, że pierwszy raz widzimy jak potwory coś jedzą, zarówno Frankenstein będąc małym jak i gdy urośnie, to samo z Baragonem (chociaż wyjadanie z zagrody kur przez takie bydle jest śmieszne). Niby prozaiczna potrzeba, ale ciekawa, bo czy nie zastanawiało Was kiedyś co je Godzilla? Czy w ogóle je? A może reaktor jądrowy w sercu (to dopiero w serii Heisei) daje mu energię, a może prąd elektryczny (seria Showa), a może musi uzupełniać tylko pewne braki w ubytku ciała po walce, a poza tym energię pozyskuje z wyżej wspomnianych, a?

   Skoro już jesteśmy przy Baragonie. To bardzo ciekawy potwór i szkoda, że nie rozwinięto w tym filmie jego wątku, ot pojawia się, robi zadymę, walczy z potworem Frankensteina i tyle po nim. Ja akurat dużo bardziej wolałbym dowiedzieć się czegoś o pochodzeniu Baragona, zamiast tego drugiego pokraka, któremu poświęcono pół filmu. Tak więc, Baragon to ciekawy i udany potwór, tym bardziej szkoda, że w wytwórni Toho cały czas przesiedział na ławce rezerwowych, dostając raptem parę szans, by się pokazać.


   Potwór Frankensteina za to jest jakby kalką King Konga. Zachowuje się jak zwierzę, ale wykazuje ludzkie odruchy (sympatia, wdzięczność dla opiekunki). Momentami przybiera to groteskowe formy, gdy zaczyna nazbyt dużo rozumieć co do niego mówią, a zaraz potem cofa się w rozwoju do poziomu tchórzofretki.

   Finałowa walka nie robi niestety wrażenia, tak jak i pozostałe pojawienia się potworów (no, może ten Baragon ratuje sytuację). Nie wiedzieć czemu nie ma wojska (czyżby nie starczyło budżetu na efekty pirotechniczne?), a za potworem ugania się troje naukowców, który to schemat powtarzany sjest w serii Showa do obrzydzenia. Tło dla wydarzeń robi muzyka Ifukube, za którą zawsze wzdycham, jednak tym razem jest jakaś taka nijaka, bez tego cudownego pierdolnięcia.


   Podsumowując, to nienajlepszy film ze stajni Toho, a bardziej ciekawostka. Technicznie i fabularnie jest bieda, ale całość ma coś w sobie, że patrzy się wyrozumialszym okiem. Co ważne (i dlatego zaznaczam na końcu) w filmie pojawia się bardzo wyrazisty przekaz antywojenny i przestrzegający przed wykorzystywaniem broni jądrowej, to ciekawe, bo przez parę poprzednich odsłon potworów z Toho, te treści zostały zawalone jakimiś bzdurami.




środa, 15 stycznia 2014

Atlantic Rim 2013 reż. Jared Cohn

   Po koszmarnym Pacific Rim, miałem cichą nadzieję, że a nuż Atlantic nie będzie tak koszmarny jak mówią i choć trochę utrze nosa twórcom swego pierwowzoru. Niestety od początku do końca mamy nieprzerwane pasmo porażek.

   Do rzeczy. Akcja rozpoczyna się na platformie wiertniczej w Zatoce Perskiej (?). Najpierw ginie łódź podwodna, a po chwili z wody wynurza się potwór i cała platforma zostaje zniszczona. Amerykańskie wojsko nie wiedząc co się stało szuka rozwiązania zagadki. w morskie głębiny zostają zrzucone roboty. Wkrótce napotykają potwora.


   Błąd na błędzie i błędem pogania. Nie wdając się w szczegóły: efekty komputerowe są kiepskie, dialogi banalne lub zgoła bezsensowne, gra aktorska na miarę reklamy proszku do prania, a postacie bohaterów co najmniej specyficzne. Obraz amerykańskiej armii jest tutaj kompromitujący, gdyby tak było naprawdę, to już dawno USA zostałoby podbite przez Kubę. Śmiałem się, że w Pacific Rim myśliwce strzelają z karabinów do potworów zamiast użyć rakiet z dystansu, tutaj do takich samym potworów wali z pistoletów i karabinów maszynowych garstka żołnierzy. Czołgów i artylerii nie widać, lotnictwo pojawia się od wielkiego dzwona, jakby nie chciało przeszkadzać wojskom lądowych w pozwalaniu na wyżynanie się. Dowództwo podejmuje decyzję z dupy, jawnie działając wbrew zdrowemu rozsądkowi.

Roboty mają nawet miecze i topory :o

   Bohaterowie irytują na maksa. W zespole pilotów robotów, mamy zbawcę świata, który udziela się w Czerwonym Krzyżu i chce stawiać pomniki zabitym, imprezowicza będącego pępkiem świata i z pozoru rozważną lalunię, a w rzeczywistości tępą dzidę. Grany przez Grahama Greena admirał jest surowym wujkiem, który lubi pogrozić podwładnym paluszkiem, ale za kulisami mruga do nas porozumiewawczo dając do zrozumienia, że przecież jest równiachą. Pozostali pracownicy sztabu to w większości żołnierze z tępymi ryjami, bądź ostre laski. Ach! Znów bym zapomniał, a przecież trzeba wspomnieć o szalonym oficerze, który koniecznie chce użyć przeciwko potworowi bombę atomową, zabijając przy okazji całe miasto. Heh, zresztą ci którzy są zwolennikami wykorzystania robotów nie są wiele mądrzejsi, bo przypominam wystarczyłby jeden myśliwiec z rakietą.


   Odradzam, odradzam i jeszcze raz odradzam, omijajcie szerokim łukiem.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Rewanż Godzilli (Gojira-Minira-Gabara: Oru kaijû daishingeki) 1969 reż. Ishirô Honda

   Początkowo byłem bardzo źle nastawiony do tego filmu, gdyż spotykałem się do tej pory jedynie z jego negatywnymi ocenami. I po prawdzie nie należy on do najlepszych, choćby dlatego, że w połowie zmontowany jest z ujęć z poprzednich odsłon, ale też zupełnie inny charakter fabuły pozwala jakoś to podciągnąć.

OPIS:
   Mały Ichiro często wchodzi w konflikt z lokalnymi łobuziakami, lecz nigdy nie ma odwagi im się przeciwstawiał. W swoich marzeniach odwiedza wyspę potworów, po której oprowadza go syn Godzilli, którego ojciec uczy ich obu jak walczyć z przeciwnościami losu. W świecie rzeczywistym Ichiro przypadkiem wplątuje się w sprawę złodziei, którzy okradli bank i przyczynia się do ich ujęcia.


   To zdecydowanie film dla dzieci, gdyż bohaterem jest tu mały chłopiec, który w marzeniach przemierza u boku syna Godzilli wyspę potworów i uczy się odwagi. Oglądanie starych walk potworów trochę nudzi, a Godzilla zmieniający wygląd w zależności od tego, z którego filmu fragment wzięto, irytuje, jednak da się to jakoś przełknąć. Tym bardziej, że ta odsłona serii przeznaczona jest dla mniej wymagających widzów. Dlatego też należy przymknąć oko na infantylny charakter całości.

   Na wyspie potworów również dokręcono parę nowych scen, w większości z Gabarą. Chłopiec co ciekawe może rozmawiać z synem Godzilli (który swoją drogą zdaje się być tępy jak but i rzuca co i rusz jakieś banalne teksty). Pod okiem ojca zmaga się on z Gabarą, co niestety wygląda komicznie. Ma jednak funkcje edukacyjną - nauczenie małych widzów pewnych postaw. Dobrymi wzorami są tu właśnie Minya i Godzilla, będący idolami dzieci w tamtym okresie.

   Tym razem szczęśliwie nie wykorzystano muzyki Akiry Ifukube, bo byłoby ujmą wykorzystanie takich utworów w tak marnym filmidle. Mamy za to jakieś, denerwujące bigbitowe (???) rytmy.


   Nie ma co dużo pisać o tym filmie. Dla dorosłych nie ma on żadnej wartości, dla dzieci jest już za stary, a fanów raczej też nie zadowoli. Tylko dla zdeterminowanych.



sobota, 11 stycznia 2014

Zniszczyć wszystkie potwory (Kaijû sôshingeki) 1968 reż. Ishirô Honda

   Chyba zaczyna mi się dobra passa. Po tym jak Syn Godzilli zrobił na mnie dobre wrażenie, spodziewałem się, że z następnym filmem wróci nijakość i bylejakość, a tu niespodzianka, Zniszczyć wszystkie potwory to kolejny udany obraz, pozytywnie zaskakujący pod wieloma względami.

OPIS:
   Rok 1999. Ludzkość w końcu poskromiła potwory umieszczając je na odludnej wyspie. Pewnego dnia zostają one uwolnione i ruszają niszczyć świat. Okazuje się, że stoją za tym kosmici dążący do podbicia Ziemi.

   Największym atutem tego filmu jest liczba potworów. Pojawiają się niemal wszystkie z serii Godzilli (prócz King Konga i Ebiraha) i kilka innych (Varan, Baragon, Manda). Daje to prawdziwą mieszankę wybuchową i ucztę dla miłośników kaiju. Kostiumy są dopracowane i cieszą oko. Nawet Godzilla zgubił gdzieś ten tępy wyraz pyska z poprzedniego filmu, prezentując zupełnie nową, lepszą facjatę.


   Kolejnym mocnym punktem jest fabuła: zaskakująca i dobrze poprowadzona. Aktorzy sprawili się całkiem nieźle, a wykreowane przez nich postacie był wyraziste i warte polubienia, szczególnie charyzmatyczny kapitan SY-3 Katsuo (Akira Kubo), może nie ma w sobie tyle wdzięku co astronauta Glenn (Nick Adams) z Inwazji potworów, ale i tak warto zwrócić na niego uwagę. Co ważne bohaterowie nie pajacują, nie rzucają na lewo i prawo żenującymi żartami, a podchodzą do rozgrywających się spraw. Film nadal nadaje się dla dzieci, ale co ważne już nie tylko dla dzieci. I chociaż pomysł na atak kosmitów chcących zapanować nad Ziemią wydaje się banalny to są to tylko pozory, zagłębiwszy się w szczegóły, naszym oczom ukazuje się ciekawa historia z mnóstwem oryginalnych wątków, że wspomnę o: kontroli umysłów, podziemnej cywilizacji, czy nieorganicznych formach życia.


   Sam konflikt Ziemian z kosmitami również nie należy do typowych. Nie kończy się równie szybko jak zaczyna, rozstrzygnięty jedną batalią, a całą kampanią. Na przemian przewagę osiągają w niej obie strony konfliktu, wykorzystując rozmaite środki i plany do pobicia przeciwnika. I tak jak nie brakuje w filmie potworów, tak i możemy nacieszyć oczy ogromną ilością modeli pojazdów wojskowych, czy specjalną rakietą bojową SY-3. Swoim ogromem wrażenie robią również makiety, majestatycznie niszczone przez monstra. Bardzo dobrze przeprowadzono wszystkie ujęcia z efektami specjalnymi czy trikami filmowymi, osiągając maksimum realizmu.



   Dopatrzyłem się jednak i wad (że pojawia się syn Godzilli to już machnę ręką), największą z nich jest montaż. Początkowo nieco dziwnie przeprowadzony, sprawia wrażenie jakby kolejne ujęcia następowały zaraz po sobie, co sprawia wrażenie zaburzenia sensu.

   Całości dopełnia rewelacyjna muzyka Ifukube (Tak! wreszcie wrócił!), a wisienką na torcie jest finałowy pojedynek wszystkich potworów (prawie, bo kilka nie wzięło w nim udziału, służąc jedynie za przyzwoitki).

   Zdecydowanie polecam, to jeden z tych filmów serii Showa, które warto zobaczyć.



piątek, 10 stycznia 2014

Syn Godzilli (Kaijûtô no kessen: Gojira no musuko) 1967 reż. Jun Fukuda

   To wielkie pozytywne zaskoczenie, po długiej serii infantylnych, bądź niedopracowanych filmów. Oglądałem go dawno temu i pamiętam, że wtedy mi się nie podobał, więc i tym razem podchodziłem do niego niechętnie spodziewając się nudnego knota. Już po parunastu minutach wiedziałem, że byłem w błędzie i pod koniec byłem zachwyconym, z jednym, małym "ale" - synem Godzilli.

OPIS:
   Na tropikalnej wyspie grupa naukowców przeprowadza eksperymenty ze zmianą pogody. Pewnego dnia dołącza do nich reporter. Okazuje się jednocześnie, że w dżungli żyją ogromne modliszki, a od morza nadciąga Godzilla. Wkrótce olbrzymie owady odnajdują jajo, z którego wykluwa się jego syn. Uczeni decydują się kontynuować swoje eksperymenty mimo zagrożenia.


   Godzilla pojawia się już na samym początku, majestatycznie wyłaniając się z morza w czasie sztormu. Jest to z jednej strony miłe zaskoczenie, bo nie musimy czekać na potwora za długo (a to przecież dla niego oglądamy film), ale z drugiej okazuje się on nadzwyczaj szkaradny. Cóż. o jakości i estetyce serii Heisei nawet nie marzyłbym, ale parę lat wcześniej lub parę lat później bywało lepiej. Dajmy mu jednak jeszcze na chwilę spokój. Zawiązanie akcji następuje względnie szybko, a cała fabuła układa się bardzo sensownie.

   Film chociaż bardziej dopracowany od starszych nie jest jednak powiewem świeżości, niestety znowu powtarzają się znane nam schematy: mamy genialnego naukowca, dziennikarza i tropikalną wyspę.Ta ostatnio chociaż w poprzednich filmach była jedynie tłem, które dałoby się zastąpić innym, tutaj spełnia istotną rolę - buszują w niej gigantyczne modliszki będące zagrożeniem dla uczonych. Nie dowiadujemy się o nich od razu, lecz dopiero po czasie, gdy nasza wyobraźnia zdąży już podziałać. Do tego groźnego krajobrazu nie pasuje za to stacja badawcza - jest jak zawsze kolorowa i jaskrawa, po prostu dziecinna.


   Pomysły na eksperymenty z pogodą wydają się ciekawe, tym bardziej że służą zwiększeniu ilości terenów zdatnych pod uprawy, by zwiększyć produkcję żywności dla przeludniającej się Ziemi. No, no, nigdy bym nie pomyślał, że w połowie lat 60' filmowcy dostrzegą problem przeludnienia naszej planety. Swoją droga ten eksperyment wydaje się bardzo ciekawy i jest dobrym tłem dla właściwych wydarzeń.

   Wracając do kostiumów potworów. Modliszki prezentują się rewelacyjnie, nawet jak na dzisiejsze standardy tego typu produkcji oceniłbym je wysoko, a przecież mają już prawie pięćdziesiąt lat. Swoją droga nasunęło mi się z nimi skojarzenie z małymi Destruktorami z Godzilla kontra Destruktor, podobieństwo jest doprawdy zaskakujące. I tak jak zawsze narzekam na sztucznie wyglądające ujęcia z użyciem reprojektora, tak tutaj widać, że był on wielokrotnie wykorzystywany, ale chociaż tło nie pasuje do pierwszego planu, to nie jest to szczególnie uciążliwe. Pająk Kumonga również pozytywnie mnie zaskoczył i... moim zdaniem był na równie dobrym poziomie co ten z Godzilla: Ostatnie wojny (2004).



   Po zachwalaniu kostiumów modliszek i pająka, czas na akapit przygany. Chociaż kostium Godzilli wygląda tym razem dużo lepiej niż w Ebirahu, bo jego kończyny są bardziej umięśnione i w czasie chodu nie pojawiają się fałdy, to za to pysk jest koszmarny. Na jego syna po prostu brak słów, wygląda jak ślimak wyciągnięty ze skorupy :/ Jakby tego było mało zachowują się jak ludzie: mały jest niesfornym i nieporadnym brzdącem, a Godzilla dobrym tatuśkiem, który próbuje go czegoś nauczyć, wygląda to karykaturalnie i żałośnie, biorąc pod uwagę, że to film o wielkich potworach. Tak ja napisałem na początku, bez syna byłoby naprawdę dobrze (a może jestem tylko zrzędliwym staruchem i nie potrafię spojrzeć pod innym kątem na to dzieło).



   Walki potworów wypadają naprawdę ciekawie, a jednak nie budzą wielkich emocji. Może dlatego że przyćmiewa je część aktorska - jak nigdy dobra. Nawet wątek dziewczyny okazuje się nie tak banalny jak z początku można pomyśleć i szczęśliwie pozostaje zwykłym wątkiem, a nie miłosnym.



   Podsumowując to rewelacyjna przygodówka. Akcja posuwa sie zgrabnie do przodu, zasadniczo nie ma czasu na nudę, błędów nie widać i wszystko ma przysłowiowe "ręce i nogi" Gdyby tylko nie ten synek...
Polecam ;)



wtorek, 7 stycznia 2014

Ebirah - potwór z głębin (Gojira, Ebirâ, Mosura: Nankai no daiketto) 1966 reż. Jun Fukuda

   Po dłuższej przerwie od wielkich potworów (przemierzałem Dziki Zachód) wracam z recenzją Ebiraha. Podszedłem do tego filmu ze sporym entuzjazmem ze względu na tytułowego potwora, który po swoim debiucie w 1966 roku, na powrót do kin czekać musiał aż trzydzieści osiem lat (Godzilla: Ostatnia wojna). A przecież to jedno z ciekawszych i bardziej dopracowanych monstrów serii Showa.


   Historia zaczyna się od chłopaka, który postanawia wypłynąć na Pacyfik w poszukiwaniu swojego zaginionego brata. W swoją eskapadę włącza kolegów i przypadkowo spotkanego mężczyznę, któremu porywa jacht, a który sam okazuje się złodziejem-uciekinierem. Po długim rejsie trafiają na tajemniczą wyspę z bazą wojskową, której strzeże ogromny homar.


   Brzmi głupio? Raczej, ale po pierwsze to nie film dla dorosłych, a po drugie Ebirah to naprawdę całkiem udany potwór, szczególnie w porównaniu do Godzilli. Nie dowiadujemy się o nim nic poza tym, że sieje postrach na wodach wokół wyspy i unika soku z lokalnych owoców. Tajemnicą pozostaje również okryta baza wojskowa. Jest to całkiem ciekawy i intrygujący pomysł, piękny w swej prostocie i pobudzający wyobraźnie widzów.

   Zanim bardziej rozpisze się o potworach, skupię się jeszcze na wątku ludzi. Bohaterami jak pisałem jest grupa chłopaków i uciekający złodziej, potem dołącza do nich atrakcyjna wyspiarka zbiegła z transportu niewolników. Taka młoda (lecz nie dziecięca) obsada to moim zdaniem ukłon w stronę nastoletnich widzów, o których przy coraz bardziej infantylnym poziomie postanowiła zawalczyć wytwórnia Toho. Dlatego też tym razem nie towarzyszą nam genialne utwory A. Ifukube, a jakieś gitarowe plumkanie bardziej pasujące do hawajskiej plaży lat 60' pełnej surferów niż filmu sci-fi o potworach. Niestety psuje to wiele klimatycznych i pełnych dramatyzmu scen. Mnie nie przypadły wszystkie te zabiegi do gustu, a jak było pięćdziesiąt lat temu nie wiem. W każdym razie twórcy nie posunęli się z tym kombinowaniem za bardzo, bo chociaż mamy nowy typ bohaterów, to miejsce akcji pozostaje sprawdzone - egzotyczna wyspa.


   Zostając jeszcze przy ludziach. Relacje między bohaterami są nawet interesujące, chociaż ich poczynania nie do końca sensowne. Rozbitkowie postanawiają najpierw szpiegować, a potem walczyć z wojskowymi urzędującymi na wyspie chociaż... nie wiedząc nawet kim są i co tak na dobrą sprawę tam robią. Jest to naciągany, ale znany motyw filmowy, przecież nie raz rezolutne dzieciaki ratowały świat. Żeby było ciekawie kłócą się miedzy sobą, dyskutują, wpadają w tarapaty, lecz mimo wszystko współpracują i nie zostawiają się w potrzebie. I choć jak zawsze nie mamy tu do czynienia z dobrym aktorstwem, to co z tego skoro to film dla małolatów ;)

   Tym na co zwróciłem szczególną uwagę były piękne zdjęcia. Scena rejsu wręcz mnie urzekła. Część na wyspie nie robi już takiego wrażenia. Scenografie i wykorzystane plenery są znośne, a makiety nie odbiegają od dotychczasowego poziomu. Co się zaś tyczy efektów specjalnych i pewnych trików, to twórcy z początku uniknęli co bardziej kompromitujących posunięć, jak na przykład (moje ukochane) żołnierzyki na podstawkachmalowani na czarno Azjaci, czy nadmiar ujęć z wykorzystaniem reprojektora. Piszę z początku, bo gdzieś w połowie wszystko zaczyna się psuć, gdy pojawia się Godzilla w tak koszmarnym kostiumie, że wygląda jak małpa w worku na śmieci. Jego choreografia przy tym nie odbiega od przyjętych w poprzednich latach standardów - podryguje, macha łapami, skacze, uprawia sport (o czym zaraz), a nawet przeżywa przelotną miłość do osobniczki innego gatunku. Dla kontrastu, jak już wyżej wspominałem, Ebirah wygląda i zachowuje się rewelacyjnie jak na prawdziwego kaiju przystało.


   Godzilla pojawia się w sumie znikąd. On po prostu jest na tej wyspie tylko, że... śpi. Cóż takie wprowadzenie bohatera to pójście na łatwiznę, ale można je wybaczyć. Nie do zaakceptowania za to jest numer z przebudzeniem potwora. Na ten pomysł wpadają rzecz jasna nasi krzepcy młodzieńcy i choć już sama idea wybudzania chodzącej bomby atomowej wydaje się szalona, to jeszcze bardziej kuriozalny okazuje się sposób przeprowadzenia operacji - robią to za pomocą piorunochronu z miecza i milimetrowej szerokości drutu, którego koniec podczepiają do oka bestii. Plan oczywiście wypala, tyle że by dodać mu realizmu, dopiero po trzech dniach czekania.


   Prócz Godzilli i Ebiraha w filmie pojawiają się jeszcze dwa potwory: tajemniczy ptak który atakuje Godzillę i natychmiast ginie, a także Mothra. Ćma nie bierze większego udziału w burzliwych wydarzeniach i jej rola jest zupełnie od czapy. Mogli sobie ją darować, albo chociaż dać jej coś do roboty. A tak, jest bo jest.

   Sceny walk czy to potworów ze sobą czy też samolotów bojowych z Godzillą wypadają słabo. Jeśli chodzi o te pierwsze to znowu powraca (znany nam ze starszych filmów) motyw piłki ręcznej - bestie odbijają między sobą wielki głaz niczym piłkę plażową. Na domiar złego ten wielki głaz jest czarną, wyskrobaną na taśmie filmowej plamą. Wygląda to strasznie kiczowato, lecz prócz głazu w ten sposób są ukazane również spadające samoloty po walce z Godzillą. Żeby oddać im honor: wcześniej prezentują się całkiem nieźle, chociaż bez przesady, gdyż z ich wahań w czasie lotu można wywnioskować, że zbliżają się na niewidocznych żyłkach.


   Pomijając słabe aktorstwo i pewne głupie działania bohaterów, akcja posuwa się do przodu całkiem żwawo nie dając czasu na nudę. Ogólny koncept fabuły jest skonstruowany całkiem sensownie, tracąc dopiero na szczegółach. Ogląda się przyjemnie i można się uśmiechnąć parę razy. Dużym plusem jest brak humoru niskich lotów, owszem pada parę dowcipów czy zdarza się kilka gagów, ale wszystko z umiarem.

   Koniec końców nie dowiadujemy się kim byli tajemniczy wojskowi i po co im była bomba atomowa (dzieciaki szybko włamały się i odkryły przeznaczenie bazy). Co ciekawe też, okazuje się że Godzilla stał się jawnym przyjacielem ludzkości, a przynajmniej tej jej poczciwej części, która nie majsterkuje przy środkach masowego rażenia.


   To bardzo nierówny film. Momentalnie może zadowolić dorosłych (z przymrużeniem oka), a chwilę potem nadaje się by pokazać go przedszkolakom zamiast Teletubisiów (czy jak tam się te kolorowe ciule zwą). I chociaż jestem bardzo zawiedziony, to jednak polecam, choćby dla tych kilku, kilkunastu dobrych, zapadających w pamięć ujęć i ogólnej dobrej koncepcji.