czwartek, 31 października 2013

Godzilla kontra Mothra (Mosura tai Gojira) 1964 reż. Ishiro Honda

   Początek jest intrygujący i akcja bardzo szybko się rozkręca, mimo to nauczony poprzednimi odsłonami przygód wielkich potworów pozostałem dość sceptyczny. Dająca się słyszeć od pierwszych minut muzyka w kompozycji Akiry Ifukube, dała chociaż poczucie, że przy najmniej od tej strony film nas nie zawiedzie.

   Twórcy musieli uznać, ze Mothra jest udanym potworem, do którego warto jeszcze kiedyś wrócić, a przez to przy najbliższej okazji spotkała się ona z Godzillą. To nawet ciekawy pomysł był, niestety "chcieli dobrze, a wyszło jak zwykle".

   Zaskoczyło mnie, że znowu na pierwszym planie był dziennikarz (heh czy te lata 60' nigdy się nie skończą), który w obliczu bezsilności wojska znalazł sposób na zapobieżenie katastrofie w postaci niszczycielskiego pochodu Godzilli przez Japonię. Jeśli już jesteśmy przy postaciach ludzkich to niestety muszę powiedzieć, że gra aktorska w filmach o Godzilli nie stała z reguły na wysokim poziomie i tym razem nie było lepiej. Ot mdło, sztucznie i jakby na siłę. Ponieważ jednak ludzie nie są bohaterami pierwszoplanowymi nie narzekam za bardzo i... przechodzę dalej :)



   Akcja pięknie się rozwija do momentu, w którym pojawiają się kosmoski (czyli nie za długo). Ehhh, nie cierpię tych dziewuszek jak cartman studentów; ale uczciwie jednak muszę przyznać, że tym razem były lepiej zrobione technicznie - ich nogi tak często nie prześwitywały i nie miały lalek barbie dublerek. Od strony merytorycznej nadal pozostały infantylne i irytujące.



   Raz jeszcze filmowcy pokusili się o moralizatorski przekaz filmu, niestety wyszło to nieszczerze i jakby wymuszone, w każdym razie zupełnie nieprzekonywająco. Bo zamienienie tropikalnej wyspy (o której nikt nie wiedział, że jest zamieszkana) w atomową pustynię nie robi specjalnego wrażenia. Nawet martyrologia tubylców wypada jakoś płytko, tym bardziej że są oni jednym z bardziej komicznych elementów i ciężko ich traktować poważnie.

   Jeśli już jesteśmy przy tubylcach, to tym razem szczęśliwie obyło się bez malowanych na czarno Japończyków (jak w King Kong kontra... i Motra), chociaż charakteryzacje nadal pozostawiły wiele do życzenia.

   Sam Godzilla pojawia się w wyjątkowych jak na niego okolicznościach, rzekłbym malowniczych nawet. Sceny walk wojska z potworem są piękne, ale... po raz kolejny nie postarano się o efekty pirotechniczne w postaci wybuchów na ciele potwora (w drugiej części filmu jest już lepiej, ba nawet łeb w którymś momencie się pali), więc chociaż makiety, modele i wybuchy są prześliczne to brakuje tych celnych strzałów. Co do tych makiet, chociaż wyglądają ładnie i tworzą klimat, to w paru przypadkach można było z nich zrezygnować i pójść z kamerą w plener. Skoro sztuczne i tak gryzie się z rzeczywistym, to mogli chociaż postawić na więcej rzeczywistego.




   Polecam raz jeszcze nacieszyć oczy i zwracać uwagę na ujęcia, które wiele lat później będą kopiowane w kolejnych odsłonach przygód Pana G.

   Finałowa walka Godzilli z Mothrą niestety kładzie film. Wygląda ona zabawnie, pociesznie i nieporadnie, to dobre dla dzieci, a przecież to jeszcze nie one był adresatami filmu. Całość jest niesamowicie sztuczna, jak walka pacynek uchwycona przez kamerzystę z zaawansowanym Parkinsonem.


   Po podsumowując: twórcy znowu oddalili się od genialnego pierwowzoru, ostatecznie chyba decydując jaki już będzie ten nowy Godzilla przez kolejne lata. Mimo to polecam ze względu na malownicze zdjęcia i świetną muzykę.





sobota, 26 października 2013

Motra (Mosura) 1961 reż. Ishiro Honda

   Myślałem że w temacie kaiju jestem blogową samotną wyspą (w Polsce rzecz jasna), aż tu nagle natknąłem się dziś na tego bloga:

Herbata pochłaniająca rzeczywistość

   I widzę, że chociaż kolega dopiero zaczął przygodę z wielkimi potworami, to już zdążył mnie przegonić w recenzjach. No cóż, ambicja nie pozwalała mi pozostawać w tyle, więc na chwilę dałem sobie spokój z westernami, kinem węgierskim i rozmaitościami, by wziąć się za Mothrę.



   Muzyka Yuji Koseki, która daje się słyszeć przy napisach początkowych wyjątkowo nie przypadła mi do gustu. Niestety utworów Akiry Ifukube nie da się zamienić (dopiero w latach 80' pewnemu kompozytorowi się uda). Jednak sprawa nie jest beznadziejna, nieco później pojawia się znany motyw, charakterystyczny dla Mothry i on jest już całkiem znośny.


   Film zaczyna się od tajfunu i statku, który tonie w jego rejonie, żeby było ciekawie w pobliżu znajduje się poligon atomowy. Dalszy rozwój akcji przypomina nam o mocnej fascynacji promieniowaniem radioaktywnym, wśród twórców sci-fi w latach 50' i 60'. Niestety gdzieś ginie już ta wyraźna przestroga z pierwszego Godzilli. Niewłaściwe użycie atomu zamiast przerażać, budzi ciekawość.



   Gra aktorska jest niestety na bardzo niskim poziomie, dialogi również nie porywają. Jakby tego było mało akcja posuwa się do przodu powoli i jest raczej nużąca. Niestety zagadka, którą zafundowali scenarzyści jakoś mnie nie zainteresowała. Wyspa, testy atomowe, tajemniczy tubylcy i ich sok, który chroni przed promieniowaniem. Co za pierdoły... Jest trochę wstawek humorystycznych, jak dla mnie żenujących i niepotrzebnych (zupełnie jak w King Kong kontra Godzilla).

   Na pierwszym planie są postacie naukowców, dziennikarzy i polityków, zupełnie jak w poprzednich filmach wytwórni Toho. Można odnieść wrażenie, że to najciekawsze zawody lat 50' i 60'. Wojskowym pozostało jeszcze poczekać na swoje 5 minut.

   Dwie postacie zapadają w pamięć: natrętny i gapowaty, ale sympatyczny dziennikarz "Bulldog"oraz czarny charakter Clark Nelson.



   Ekspedycja na wyspie Infant ma pewien klimat. Robi się coś w stylu Indiany Jonesa. Niestety pojawienie się kosmosek psuje wszystko. Te dwie małe panienki zawsze potrafiły zepsuć mi film, czyniąc go jeszcze bardziej infantylnym niż był w rzeczywistości (za wyjątkiem Godzilla kontra Mothra z 1992 roku, który jest naprawdę niezły - choć bez kosmosek byłby rewelacyjny), podobnie jak nie przepadam za samą Mothrą w postaci dorosłego osobnika. Tu jednak kosmoski nie dość, że są niedopracowane technicznie to do tego jeszcze zupełnie bezmózgie i naiwne. Po prostu ręce opadają.

   Raz jeszcze możemy podziwiać czarnych Japończyków, wyglądają jakby ich kto pastą do butów nasmarował... (jeden z tubylców przy tym nawet jest blondynem).



   Można się nawet wciągnąć w fabułę, ale przy głębszym zastanowieniu większość z nas dojdzie do wniosku, że pomysł na wielką ćmę, przyfruwającą do Japonii, by odbić porwane skrzaty wydaje się po prostu głupi. To fajny koncept na baśń, ale nie film sci-fi (więc mogli sobie darować wszystkie wstawki poświęcone energii atomowej).

   Jedną z drugoplanowych ról ma tu dzieciak, co jest dla mnie wielce niepoważne, a nawet źle już wróży kolejnym odsłonom filmów z wytwórni Toho. Któż wtedy mógł przeczuwać, że będą wkrótce adresowane głównie do dzieci...

   Kiedy pojawia się w końcu potwór (jako larwa płynąca przez ocean) zaczyna się robić ciekawie. Scena staranowania statku ma swój urok.


   Jeśli ktoś jest miłośnikiem filmów o wielkich potworach, to warto zapamiętywać sceny z pierwszych filmów: powtarzają się niemal dokładnie w następnych latach.

   Film jest za długi. Początek można by skrócić do dziesięciu minut i zostawić samą rozpierduchę z Mothrą i wojskiem.

   W gruncie rzeczy makiety, modele i efekty specjalne są naprawdę super. Przy scenach walk wojska z potworem niestety brakuje porywającej muzyki Ifukube, to co jest nie może zadowolić. Poza tym na ogół wszystko prezentuje się dobrze i zachęcająco. Mało tego, jak na początek lat 60' jest rewelacja. Niestety parę zgrzytów się pojawia. W jednym ujęciu z czołgami, stoją obok nich... plastikowe żołnierzyki, do tego nieproporcjonalnie małe wobec tychże czołgów. Można było to sobie po prostu darować. Dalej, co jakiś czas chamsko widać zastosowanie reprojektora, przy którym łączone obrazy są strasznie sztuczne. A kiedy jeden z mężczyzn złapał kosmoski w ręce, widać było że to lalki... Momentami też budynki rozpadają się w sposób tak nienaturalny, że nie można na to przymknąć oka. Podobnie jak scena z fruwającymi nad ulicą samochodami. To też chyba pierwszy film, w którym pojawiły się masery. Wrzucam kilka screenów (kliknij aby powiększyć):


  






   Końcówka jest niestety rozwiązana na siłę, wszystko zdaje się być robione na siłę i pod presją czasu. Efekt jest zupełnie nie przekonywujący. Polecam ze względu na scenografię i modele.




czwartek, 10 października 2013

Q 1982 reż. Larry Cohen

   Tym razem coś specjalnego :)

   W Nowym Jorku (a właściwie nad nim) pojawia się latający potwór porywający i pożerający ludzi. Policja próbuje go znaleźć i zlikwidować. Pomóc im może pewien nikczemny typ - przestępca nieudacznik z zaburzeniami psychiki.

   Tak to mniej więcej wygląda. Proste jak konstrukcja cepa, nieprawdaż? Też tak myślałem na początku, mimo to później twórcy dali radę mnie kilkakrotnie zaskoczyć, nadrabiając tym samym żałosny obraz całości.

   Na samym początku spodobała mi się muzyka - taki typowy kicz z monster movies, ale dająca niezły klimat i budząca... sentyment? Gdyby jednak komuś się nie podobała, można nacieszyć oczy pięknymi widokami miasta z powietrza. O tak, zaczyna się nieźle.

   I tak jak szybko pojawia się pierwsze dobre wrażenie, tak szybko i mija. Na atak potwora nie musimy czekać długo (chociaż kiedy następuje, jest to jeszcze niewyjaśnione) - jego efektem są okaleczone zwłoki z tryskającą sztucznie czerwoną farbą. Chciałbym powiedzieć, że  na tamte czasy to wystarcza, ale nie, aż tak nie można naciągać faktów. Tym samym już na dzień dobry, dostajemy jasny sygnał, że mamy tu do czynienia z kinem klasy B.

   Jeśli jesteśmy już przy efektach specjalnych, charakteryzacji, rekwizytach itd. (a mam tu na myśli: krew, flaki, kończyny i inne sympatyczności), to muszę powiedzieć, że momentami twórcy mogli sobie darować ich wykorzystanie, zostawiając wyjaśnienia pewnych zdarzeń domyślności widza, ratując tym samym nastrój grozy. Wszelkich ohydności jest po prostu za dużo, przy czym niestety głównie śmieszą i żenują.

   Na plus policzyć mogę, że akcja rozgrywa się w miarę szybko i na nudę nie ma miejsca. Niestety marna gra aktorska i wspomniane efekty szybko niweczą tę niewielką przewagę jaką zapewnia filmowi fabuła.

   Po pierwszym pojawieniu się potwora (w zasadzie jego fragmentów) byłem zawiedziony, a potem miało być jeszcze gorzej. W porównaniu ze smokiem z Pogromcy smoków, mamy tu jakiegoś totalnego gniota na miarę Zmierzchu tytanów (ten sam rok produkcji) czy Doliny Gwangi (1961). Rozumiecie o co mi chodzi? Amerykanie sprzed ery animacji komputerowych na ogół nie potrafili robić tego typu filmów, bądź nie mieli wystarczających budżetów.

   Tu macie trochę zdjęć (pod nimi dalsza część recenzji):








   Oglądając ten film momentami przychodził mi na myśl Wielki szpon z 1957 roku, niemal równie kiczowaty potwór i pożal się boże tricki filmowe.




   Gra aktorska jest słaba, powiedziałbym nawet: tania. Jak zresztą niemal cały ten film. Odtwarzający rolę głównego bohatera Michael Moriarty w zasadzie uwala całość. Przepraszam za dosadne słownictwo, ale sprawia wrażenie nie tylko nieudacznika, a bardziej opóźnionego w rozwoju frajera, który potrafi jedynie irytować ludzi wokół siebie. Jestem nawet skłonny powiedzieć, że facet zepsuł mi całość. Wiem że taka miała być w dużej mierze jego postać, ale przesadził, czy też twórcy przesadzili. Bez niego może by to jeszcze jakoś było... Niestety David Carradine i Richard Roundtree chociaż grali świetnie i bardzo się starali, to nie dali rady tego naprostować.

   Jak już jedziemy po wszystkim to jeszcze napomknąć należy o montażu - nie należy do najgorszych, ale co jakiś czas gwałtownie przerzuca nas z miejsca na miejsca, wprowadzając lekki chaos. Da się to jednak przełknąć.

   Końcówka jest trochę naiwna i jakby nieprzemyślana, ale przyznam że nawet potwór zaczął mi się podobać. Gdyby tylko nie ten chamski efekt reprojektora...

   Podsumowując: ten film zasługuje na remake! Z takim scenariuszem, to mogło być prawdziwe cacuszko. Mało tego, mam nieodparte wrażenie, że powinienem do niego wrócić w przyszłości.



środa, 9 października 2013

Pogromca smoków (Dragonslayer) 1981 reż. Matthew Robbins

   Wbrew temu co zapowiadałem w pierwszym wpisem, zamiast zrecenzować pierw po kolei wszystkie Godzille, zaczynam się grzebać w najróżniejszych filmach. Widać tak musi być.

   Przed Państwem Pogromca smoków!

   Fabuła jest raczej przeciętna. Mamy ucznia czarnoksiężnika, który postanawia pokonać smoka i w tym celu wyrusza z wieśniakami do ich królestwa. Warto nadmienić że chłopak jest wyjątkowo niedouczony i pewny siebie, co błyskawicznie doprowadziłoby go do katastrofy, gdyby nie amulet, który uzyskał po śmierci swojego mistrza. Królestwo okazuje się całkiem stereotypowe - by obłaskawić smoka, król składa mu w ofierze dziewice (z braku lepszego pomysłu niech już będzie klasyka). Młodzian pewny siebie postanawia zabić potwora i... czyni tylko więcej szkód.

   Tyle jeśli chodzi o krótkie wprowadzenie. Myślę że nie zdradzę zakończenia mówiąc, że będzie happy end i love story, wszakże to nieodłączny element takich historii. Cóż, merytorycznie nie powala na kolana.

   Od strony technicznej zaś, film jest niesamowity! Zupełnie jakby nakręcili go raptem dziesięć, a nie trzydzieści lat temu. Scenografia zasługuje na wysoką ocenę. Zarówno wioska, zamek jak i pieczara bestii są rewelacyjnie wykonane, nie ma śladu kiczu i tandety. Można wczuć się w klimat. Gdzie akurat nie mamy scenografii tam twórcy zadbali o wybór najlepszych plenerów, krajobrazy naprawdę zachwycają.



   Najlepszy w całym filmie jest jednak smok. Jak na rok 1981 to efekt jest naprawdę niesamowity, lepszy nawet niż z niektórych najnowszych produkcji. Jak na Amerykanów, których domeną przez lata były animacje poklatkowe, to zastosowanie ruchomych modeli z takim rozmachem wyszło zaskakująco dobrze.



   Gra aktorska jest w porządku, ale bez szaleństw. Zachwycić mnie dała radę jedynie Caitlin Clarke, odtwarzającą rolę Valerian (a przy okazji niezła laska z niej).

   Polecam ten film wszystkim miłośnikom baśni, fantasy i wielkich potworów. Tym bardziej że jest to trochę zapomniany obraz ;)