czwartek, 26 grudnia 2013

Inwazja potworów (Kaiju Daisenso / Invasion of Astro-Monster) 1965 reż. Ishiro Honda

   W dzieciństwie uwielbiałem ten film ze względu na masery i muzykę, niestety tym razem się zawiodłem, o czym zaraz. Póki co dla Was na dobry początek, a dla mnie na otarcie łez, genialny soundtrack skomponowany przez Akirę Ifukube:


OPIS:
   Ludzie odkrywają nową planetę, ukrytą do tej pory w cieniu Jowisza. Wysłana tam misja badawcza odkrywa wysoko rozwiniętą cywilizację. Jej przedstawiciele mieszkają pod ziemią, gdyż na powierzchni szaleje król Ghidorah zwany tam Potworem Zero. Kosmici wysuwają propozycję wypożyczenia od Ziemian Godzilli i Rodana celem pobicia Ghidoraha, w zamian oferując lek na raka...

 

   Brzmi całkiem nieźle nieprawdaż? I tak w istocie jest, Inwazja potworów to całkiem niezły film, szczególnie w porównaniu do paru poprzednich (patrz starsze wpisy). Przede wszystkim bardzo zgrabnie poprowadzono fabułę, wyjaśniona jest obecność Ghidoraha na innej planecie i poczyniono nawiązanie do poprzedniego filmu. Nie ma dłużyzn, ani prostackiego humoru, ogląda się z zainteresowaniem.

 

   Nie zaskoczy chyba, że znowu świat ratuje wynalazca (tym razem szczęśliwie nie genialny), ale i dla odmiany dwaj astronauci, armia za to, jak zawsze leży i kwiczy. Jeśli już jesteśmy przy astronautach, to po pierwsze zirytowało mnie, że misja była japońsko-amerykańska, widać fascynacja USA w latach 60' była bardzo żywa. Jednym z astronautów był właśnie Amerykanin Glenn (Nick Adams), którego charakteryzował mocny jankeski akcent i nonszalanckie zachowanie nawet w sytuacjach zagrożenia. Przyznam że ta postać naprawdę się twórcom udała, faceta nie da się nie lubić i ma w sobie charyzmę i wdzięk, których brakuje Japończykom.

 

   Potworów nie uświadczymy za wiele, stanowią jakby tło dla całej draki z kosmitami i w gruncie rzeczy nie pokazują nam nic nowego. Kostium Godzilli nadal budzi pobłażliwy uśmieszek, a jego choreografia... no cóż, Godzilla znowu się wydurnia skacząc i tańcząc. Same sceny niszczenia miasta czy walki bestii to nic czego byśmy nie znali ze starszych produkcji.

 

   Efekty i scenografie są w porządku jak na tamte lata. Obyło się nawet bez wpadek w postaci plastikowych żołnierzyków. Tym razem nie uświadczymy prawdziwych czołgów i armat, za to jest trochę modeli i petard. Moim skromnym zdaniem nieźle dopracowane i jeśli nie z rozmachem to w każdym razie solidnie wykonane.

 

   Trafiłem na wersję (angielska) z wyciętymi motywami muzycznymi co trochę mnie zasmuciło, bo jak pamiętam w japońskiej było więcej rewelacyjnych utworów Akiry Ifukube, stanowiących w dużej mierze o klimacie filmu.

 





poniedziałek, 25 listopada 2013

Pacific Rim 2013 reż. Guillermo del Toro

   Takiego gówna dawno już nie widziałem.

   Do tego filmu podchodziłem z wielką nadzieją. Nie często w dzisiejszych czasach powstają filmy o wielkich potworach, a jeśli już to są to niskobudżetowce. Tym razem miało być inaczej. Pamiętam gdy pierwszy raz zobaczyłem trailer i rozmazane fragmenty potworów, aż westchnąłem z wrażenia, zapowiadało się coś naprawdę wielkiego! Do wczoraj jeszcze pomimo licznych krytycznych komentarzy, z którymi się spotkałem, miałem nadzieję, że jakoś to będzie.

   Nadzieja matką głupich...

   Film jest nielogiczny i najeżony błędami. Największym jest to, że nie zachowano proporcji potworów, raz wydają się naprawdę ogromne (w porównaniu do wieżowców czy mostów), a zaraz potem są niewielkich rozmiarów. Roboty to też jakaś pomyłka. Niby technologia przyszłości, a w pierwszej generacji maszyn nie mieli ochrony przed promieniowaniem, bzdura. Kolejna rzecz: czemu piloci siedzą w robotach? Mogliby je zdalnie sterować z bazy... Ja rozumiem, że to zainspirowane anime i mechami, ale mogli chociaż jakoś to uzasadnić.


   Zaskakujące, że konwencjonalne środki bojowe (samoloty lub rakiety zdalnie sterowane) nie wspierają robotów w walce. Dziwne też że na samym początku widzimy jak myśliwce podlatują do samego potwora, dając się tym samym zniszczyć, jakby nie mogły z daleka odpalić pocisków i krążyć w bezpiecznej odległości. Żenada.

   A scena z odpaleniem bomby atomowej pod wodą? Eksplozja nie uczyniła żadnej krzywdy robotowi, ani potworom (jednemu żywemu, drugiemu martwemu). To jak to? Bomba atomowa nie jest w stanie ich zniszczyć, ale nawalanie się kułakami po ryjach już owszem? Bzdura.


   A jak wypadła gra aktorska? Było źle, ale jak na ten gatunek filmowy wystarczająco, tylko co z tego? Szkoda słów.

   Efekty specjalne... Taaa... To rzekomo najmocniejszy punkt filmu. Jak dla mnie kolejna lipa. Wszystko działo się zbyt szybko, nie było nawet jak nacieszyć wzroku walką. To nie pojedynek z Godzilli Heisei, gdzie rozkoszować się można każdym gestem i ciosem, tutaj mamy tylko durną nawalankę okraszoną mnóstwem fajerwerków. Dodatkowo większość scen walk rozgrywa się w nocy lub pod wodą, dla mnie potwory wyglądałyby groźniej w świetle dnia, zresztą więcej by było widać. Efekty komputerowe rażą sztucznością po oczach, nie mówię, że widać piksele, ale jest sztucznie i to się czuje.




poniedziałek, 4 listopada 2013

Ghidorah - Trójgłowy potwór (San daikaijû: Chikyû saidai no kessen) 1964 reż. Ishiro Honda

   Zaczyna się zachęcająco mocnym wejściem, pokazane są wycinki z walki potworów, a w tle słyszymy genialny utwór Akiry Ifukube. I cóż zrobić z tak pięknie rozpoczętym filmem? Oglądać dalej.

   Zaraz potem widzimy zlot ufologów próbujących nawiązać kontakt z kosmitami. Statków kosmicznych z najeźdźcami tym razem nie zobaczymy, ale pojawią się oni jeszcze wielokrotnie z lepszym, bądź (częściej) gorszym skutkiem. Nie wybiegajmy jednak za bardzo w przyszłość.

   Pomysł tym razem był nawet ciekawy, mało tego zaryzykuję stwierdzenie, że nie jeden współczesny twórca science fiction nie powstydziłby się takich pomysłów. Na Japonię spada deszcz meteorytów, wśród których przybywa również trójgłowy potwór Ghidora. Jednocześnie budzą się ze snu Rodan i Godzilla, których konfrontacja staje się nieunikniona. Mothra w tym czasie stoi na uboczu nie chcąc włączać się w bieg wypadków. Smaczku sprawie dodaje pojawienie się prorokini - Jowiszanki - która ostrzega ludzkość przed zbliżającą się katastrofą. Żeby było ciekawiej okazuje się, że to zaginiona księżniczka, która rzekomo zginęła w katastrofie lotniczej. Pomysł na przejęcie ciała ziemskiej kobiety przez istotę z Jowisza jest całkiem niezły.

   Zejdźmy jednak na ziemię. Gra aktorska jest jak zawsze nikczemna, ale do tego już chyba wszyscy się przyzwyczaili. Kreacje aktorów przyprawiają o zawrót głowy, jak nie farbowani Murzyni to Azjaci w strojach a'la Zygmunt III Waza. Poziom filmu mogły podnieść potwory i po świetnym początku miałem nawet na to nadzieję. Zapowiadało się dobrze, a wyszło jak zawsze.



   Rodan ma całkiem efektowne wejście i prezentuje się zachęcająco. Aż do momentu spotkania z Godzillą :D Pojawienie się jaszczura miało chyba w zamyśle reżysera wzbudzać grozę i prawie się to udało. Godzilla wyłania się nocą z morza i niszczy statek, po czym rusza na ląd. Świetna muzyka, rewelacyjne makiety i dobre oświetlenie tworzą klimat. Całość jednak wychodzi marnie przez samego potwora. Kostium prezentuje się jeszcze żałośniej niż poprzednio, do tego jego śmieszne ruchy są rozbrajające, psując tym samym genialnie zapoczątkowany nastój grozy.



   Jeśli już jesteśmy przy makietach, to zdjęcia są zrobione z głową. Część zrealizowano w plenerach, a tak gdzie było to niemożliwe zastosowano makiety. Za dużo wojska nie ma, może dlatego nie wystąpiły tu plastikowe żołnierzyki. Pod tym względem jest naprawdę nieźle i nie ma się do czego przyczepić.






   Antyatomowe przesłanie, którego symbolem miał być Godzilla jeszcze raz zamknięto w szopie z narzędziami. Wojskowi po raz kolejny rzucają absurdalny pomysł użycia broni atomowej do zniszczenia potworów. Potworów powstałych, przypomnijmy, z powodu użycia broni atomowej.

   Współpraca ziemskich potworów w walce z kosmicznym intruzem wydaje się całkiem ciekawa. Jednak w wykonaniu Mothry nakłaniającej Godzillę i Rodana do wspólnego działania wychodzi to komicznie, a wręcz szkodliwie. Do tej pory bezmyślne, brutalne i wiedzione instynktem bestie, odkrywają przed nami swoje prawdziwe oblicze: rozgadanych, obrażalskich i niezdecydowanych bab.


   Dobrze chociaż że ilość scen z potworami jest wyważona, pojawiają się co jakiś czas, lecz nie trwają zbyt długo, nie pozwalając tym samym się znudzić. Cała ta harmonia znów zostaje zburzona przez finałowa walkę, która jest po prostu głupia i bardziej przypomina mordobicie przedszkolaków w piaskownicy, niż pojedynek gigantów.

   Na kosmoski i Mothrę nie mam już nawet siły narzekać, powiem tylko że na czas śpiewania przywołującego larwę wyszedłem do kuchni zrobić sobie kawę. Kiedy wróciłem nadal śpiewały...

   Ostatnia sprawa to nie wyjaśniony wątek Ghidory. Pozostaje nam się domyślać co się stało. W kosmos nie uciekł chyba, bo był za słaby. Gdzie odleciał, lecz nie wiadomo gdzie, czyli zagrożenie pozostało. Mimo to film kończy się ewidentnym happy endem.



piątek, 1 listopada 2013

Atragon (Kaitei gunkan) 1963 reż. Ishiro Honda

   Dawno już nie widziałem tak zakręconego początku filmu, pierwsze dwie minuty zabiły mi niesamowitego ćwieka i pozwoliły uwierzyć, że czeka mnie dobry seans :D Zaczyna się od brawurowej jazdy samochodem, tajemniczego porwania i sparaliżowania pasażera, potem pojawia się parujący nurek, a wóz wpada do wody. Nieźle co?

   Historia jest całkiem ciekawa: zaawansowana technologicznie podwodna cywilizacja postanawia podbić świat. Jedyną nadzieją dla naziemnych jest zaginiony w czasie wojny kapitan okrętu podwodnego, który dysponuje bronią zdolną powstrzymać najeźdźców.

   Od początku jest bardzo tajemniczo, chociaż trochę dziwnie. Fabuła bardzo wciąga, akcja sprawnie posuwa się do przodu bez zbędnego pajacowania bohaterów, jakie znamy z filmów z Godzillą. Zresztą gra aktorska jest na wyższym poziomie, a postacie o wiele ciekawsze. Cały czas coś się dzieje, a przedstawiona historia ma sens. Owszem nie brakuje też paru niedoróbek, jak choćby pierwszej, pogmatwanej sceny i zagadki parowania (mogli sobie to darować), jednak nie są one tak istotne, by negatywnie zaważyć na obrazie całości.


   Jak na 63' zdjęcia są świetne, momentami czułem się jakbym oglądał amerykański film sensacyjny. Makiety i modele zastosowano jedynie w scenach gdzie było to konieczne, poza tym możemy zobaczyć prawdziwe okręty wojenne, samoloty bojowe i pojazdy wojsk lądowych. Kiedy już jednak pojawiają się sztuczne scenografie, to są one w większości zrobione z rozmachem i starannością. Latający Gotengo wygląda nieźle, nie ma niedoróbek w postaci widocznych linek czy rozmazanego tła z reprojektora. Biorąc pod uwagę inne produkcje wytwórni Toho z tego okresu byłem mile zaskoczony.



   Kolejnym dużym plusem jest muzyka Akiry Ifukube, znakomicie dopasowana i dopełniająca całości. Prawdę mówią nigdy się nie nudzi :)

   Sam potwór Manda pojawia się późno i właściwie tylko na chwilę, ale nie było mi z tego powodu żal, gdyż reszta filmu okazała się wyjątkowo ciekawie zrealizowana. Na tyle, że potwór nie musiał niczego ratować.



   Polecam wszystkim miłośnikom wielkich potworów i niesztampowego science fiction lat 60'. Biorąc pod uwagę ocenę całościową porównałbym go do Syna Godzilli, którego uważam za jeden z lepszych filmów z serii.



czwartek, 31 października 2013

Godzilla kontra Mothra (Mosura tai Gojira) 1964 reż. Ishiro Honda

   Początek jest intrygujący i akcja bardzo szybko się rozkręca, mimo to nauczony poprzednimi odsłonami przygód wielkich potworów pozostałem dość sceptyczny. Dająca się słyszeć od pierwszych minut muzyka w kompozycji Akiry Ifukube, dała chociaż poczucie, że przy najmniej od tej strony film nas nie zawiedzie.

   Twórcy musieli uznać, ze Mothra jest udanym potworem, do którego warto jeszcze kiedyś wrócić, a przez to przy najbliższej okazji spotkała się ona z Godzillą. To nawet ciekawy pomysł był, niestety "chcieli dobrze, a wyszło jak zwykle".

   Zaskoczyło mnie, że znowu na pierwszym planie był dziennikarz (heh czy te lata 60' nigdy się nie skończą), który w obliczu bezsilności wojska znalazł sposób na zapobieżenie katastrofie w postaci niszczycielskiego pochodu Godzilli przez Japonię. Jeśli już jesteśmy przy postaciach ludzkich to niestety muszę powiedzieć, że gra aktorska w filmach o Godzilli nie stała z reguły na wysokim poziomie i tym razem nie było lepiej. Ot mdło, sztucznie i jakby na siłę. Ponieważ jednak ludzie nie są bohaterami pierwszoplanowymi nie narzekam za bardzo i... przechodzę dalej :)



   Akcja pięknie się rozwija do momentu, w którym pojawiają się kosmoski (czyli nie za długo). Ehhh, nie cierpię tych dziewuszek jak cartman studentów; ale uczciwie jednak muszę przyznać, że tym razem były lepiej zrobione technicznie - ich nogi tak często nie prześwitywały i nie miały lalek barbie dublerek. Od strony merytorycznej nadal pozostały infantylne i irytujące.



   Raz jeszcze filmowcy pokusili się o moralizatorski przekaz filmu, niestety wyszło to nieszczerze i jakby wymuszone, w każdym razie zupełnie nieprzekonywająco. Bo zamienienie tropikalnej wyspy (o której nikt nie wiedział, że jest zamieszkana) w atomową pustynię nie robi specjalnego wrażenia. Nawet martyrologia tubylców wypada jakoś płytko, tym bardziej że są oni jednym z bardziej komicznych elementów i ciężko ich traktować poważnie.

   Jeśli już jesteśmy przy tubylcach, to tym razem szczęśliwie obyło się bez malowanych na czarno Japończyków (jak w King Kong kontra... i Motra), chociaż charakteryzacje nadal pozostawiły wiele do życzenia.

   Sam Godzilla pojawia się w wyjątkowych jak na niego okolicznościach, rzekłbym malowniczych nawet. Sceny walk wojska z potworem są piękne, ale... po raz kolejny nie postarano się o efekty pirotechniczne w postaci wybuchów na ciele potwora (w drugiej części filmu jest już lepiej, ba nawet łeb w którymś momencie się pali), więc chociaż makiety, modele i wybuchy są prześliczne to brakuje tych celnych strzałów. Co do tych makiet, chociaż wyglądają ładnie i tworzą klimat, to w paru przypadkach można było z nich zrezygnować i pójść z kamerą w plener. Skoro sztuczne i tak gryzie się z rzeczywistym, to mogli chociaż postawić na więcej rzeczywistego.




   Polecam raz jeszcze nacieszyć oczy i zwracać uwagę na ujęcia, które wiele lat później będą kopiowane w kolejnych odsłonach przygód Pana G.

   Finałowa walka Godzilli z Mothrą niestety kładzie film. Wygląda ona zabawnie, pociesznie i nieporadnie, to dobre dla dzieci, a przecież to jeszcze nie one był adresatami filmu. Całość jest niesamowicie sztuczna, jak walka pacynek uchwycona przez kamerzystę z zaawansowanym Parkinsonem.


   Po podsumowując: twórcy znowu oddalili się od genialnego pierwowzoru, ostatecznie chyba decydując jaki już będzie ten nowy Godzilla przez kolejne lata. Mimo to polecam ze względu na malownicze zdjęcia i świetną muzykę.





sobota, 26 października 2013

Motra (Mosura) 1961 reż. Ishiro Honda

   Myślałem że w temacie kaiju jestem blogową samotną wyspą (w Polsce rzecz jasna), aż tu nagle natknąłem się dziś na tego bloga:

Herbata pochłaniająca rzeczywistość

   I widzę, że chociaż kolega dopiero zaczął przygodę z wielkimi potworami, to już zdążył mnie przegonić w recenzjach. No cóż, ambicja nie pozwalała mi pozostawać w tyle, więc na chwilę dałem sobie spokój z westernami, kinem węgierskim i rozmaitościami, by wziąć się za Mothrę.



   Muzyka Yuji Koseki, która daje się słyszeć przy napisach początkowych wyjątkowo nie przypadła mi do gustu. Niestety utworów Akiry Ifukube nie da się zamienić (dopiero w latach 80' pewnemu kompozytorowi się uda). Jednak sprawa nie jest beznadziejna, nieco później pojawia się znany motyw, charakterystyczny dla Mothry i on jest już całkiem znośny.


   Film zaczyna się od tajfunu i statku, który tonie w jego rejonie, żeby było ciekawie w pobliżu znajduje się poligon atomowy. Dalszy rozwój akcji przypomina nam o mocnej fascynacji promieniowaniem radioaktywnym, wśród twórców sci-fi w latach 50' i 60'. Niestety gdzieś ginie już ta wyraźna przestroga z pierwszego Godzilli. Niewłaściwe użycie atomu zamiast przerażać, budzi ciekawość.



   Gra aktorska jest niestety na bardzo niskim poziomie, dialogi również nie porywają. Jakby tego było mało akcja posuwa się do przodu powoli i jest raczej nużąca. Niestety zagadka, którą zafundowali scenarzyści jakoś mnie nie zainteresowała. Wyspa, testy atomowe, tajemniczy tubylcy i ich sok, który chroni przed promieniowaniem. Co za pierdoły... Jest trochę wstawek humorystycznych, jak dla mnie żenujących i niepotrzebnych (zupełnie jak w King Kong kontra Godzilla).

   Na pierwszym planie są postacie naukowców, dziennikarzy i polityków, zupełnie jak w poprzednich filmach wytwórni Toho. Można odnieść wrażenie, że to najciekawsze zawody lat 50' i 60'. Wojskowym pozostało jeszcze poczekać na swoje 5 minut.

   Dwie postacie zapadają w pamięć: natrętny i gapowaty, ale sympatyczny dziennikarz "Bulldog"oraz czarny charakter Clark Nelson.



   Ekspedycja na wyspie Infant ma pewien klimat. Robi się coś w stylu Indiany Jonesa. Niestety pojawienie się kosmosek psuje wszystko. Te dwie małe panienki zawsze potrafiły zepsuć mi film, czyniąc go jeszcze bardziej infantylnym niż był w rzeczywistości (za wyjątkiem Godzilla kontra Mothra z 1992 roku, który jest naprawdę niezły - choć bez kosmosek byłby rewelacyjny), podobnie jak nie przepadam za samą Mothrą w postaci dorosłego osobnika. Tu jednak kosmoski nie dość, że są niedopracowane technicznie to do tego jeszcze zupełnie bezmózgie i naiwne. Po prostu ręce opadają.

   Raz jeszcze możemy podziwiać czarnych Japończyków, wyglądają jakby ich kto pastą do butów nasmarował... (jeden z tubylców przy tym nawet jest blondynem).



   Można się nawet wciągnąć w fabułę, ale przy głębszym zastanowieniu większość z nas dojdzie do wniosku, że pomysł na wielką ćmę, przyfruwającą do Japonii, by odbić porwane skrzaty wydaje się po prostu głupi. To fajny koncept na baśń, ale nie film sci-fi (więc mogli sobie darować wszystkie wstawki poświęcone energii atomowej).

   Jedną z drugoplanowych ról ma tu dzieciak, co jest dla mnie wielce niepoważne, a nawet źle już wróży kolejnym odsłonom filmów z wytwórni Toho. Któż wtedy mógł przeczuwać, że będą wkrótce adresowane głównie do dzieci...

   Kiedy pojawia się w końcu potwór (jako larwa płynąca przez ocean) zaczyna się robić ciekawie. Scena staranowania statku ma swój urok.


   Jeśli ktoś jest miłośnikiem filmów o wielkich potworach, to warto zapamiętywać sceny z pierwszych filmów: powtarzają się niemal dokładnie w następnych latach.

   Film jest za długi. Początek można by skrócić do dziesięciu minut i zostawić samą rozpierduchę z Mothrą i wojskiem.

   W gruncie rzeczy makiety, modele i efekty specjalne są naprawdę super. Przy scenach walk wojska z potworem niestety brakuje porywającej muzyki Ifukube, to co jest nie może zadowolić. Poza tym na ogół wszystko prezentuje się dobrze i zachęcająco. Mało tego, jak na początek lat 60' jest rewelacja. Niestety parę zgrzytów się pojawia. W jednym ujęciu z czołgami, stoją obok nich... plastikowe żołnierzyki, do tego nieproporcjonalnie małe wobec tychże czołgów. Można było to sobie po prostu darować. Dalej, co jakiś czas chamsko widać zastosowanie reprojektora, przy którym łączone obrazy są strasznie sztuczne. A kiedy jeden z mężczyzn złapał kosmoski w ręce, widać było że to lalki... Momentami też budynki rozpadają się w sposób tak nienaturalny, że nie można na to przymknąć oka. Podobnie jak scena z fruwającymi nad ulicą samochodami. To też chyba pierwszy film, w którym pojawiły się masery. Wrzucam kilka screenów (kliknij aby powiększyć):


  






   Końcówka jest niestety rozwiązana na siłę, wszystko zdaje się być robione na siłę i pod presją czasu. Efekt jest zupełnie nie przekonywujący. Polecam ze względu na scenografię i modele.