środa, 18 września 2013

King Kong kontra Godzilla (Kingu Kongu tai Gojira / amerykańska wersja) 1962 reż. Ishiro Honda

   Po tym filmie spodziewałem się naprawdę wiele. Po pierwsze dlatego, że dochodzi w nim do starcia dwóch najsłynniejszych potworów kina (chociaż wtedy nie miały jeszcze tak kultowej pozycji). Po drugie zaś film jako jeden z pierwszym monster movies zrealizowano w kolorze. Sukces wydawał się być murowany.

   Trafiła mi się wersja amerykańska, która różni się od japońskiej między innymi tym, że dołożono amerykańskich aktorów (m.in. niezwykle irytujący korespondent i naukowiec). Ciężko mi powiedzieć czy Japończycy byli tu zdubbingowani, czy w oryginale mówili po angielsku, w każdym razie zupełnie to nie pasowało.

   No tak, miało być tylko wprowadzenie, a już zdążyłem pomarudzić. Niestety, ten wpis upłynie głównie pod znakiem narzekania.

   Już od pierwszych minut mamy futurystyczny akcent: satelitę za pośrednictwem, którego mogą się kontaktować dziennikarze z różnych stron świata, jego wygląd jest co najmniej zabawny, ale może w 1962 roku widzowie patrzyli na to inaczej. Jeśli mowa o satelicie, to należy wspomnieć o nieszczęsnym amerykańskim korespondencie, który przyprawia o tiki nerwowe, tak sztuczny i irytujący jest. Pozostali aktorzy niewiele lepsi - niestety gra aktorska w tym filmie nie należy do najmocniejszych stron.

   King Kong kontra Godzilla jest kontynuacją Godzilla kontratakuje - potwór uwięziony wtedy w lodzie, teraz na skutek anomalii pogodowych i katastrofy łodzi podwodnej, zyskuje możliwość ucieczki. Przy okazji, pierwsze wrażenie jeśli chodzi o kostium - niezłe. Nie jest tak dobry jak pierwszy, a w kolorze zupełnie przestaje budzić grozę, ale w porównaniu z poprzednikiem prezentuje się lepiej. Ładnie wyszły ujęcia gdy nadchodzili z oddali, szczególnie w półmroku.


   Tym razem zdecydowano się na masowe wykorzystanie makiet i modeli. Niestety znów pojazdy wojskowe wypadają niekorzystnie, ładnie, ale sztucznie. Same efekty pirotechniczne niczego sobie (petardy nawet trafiają w Godzillę, odbijając się od niego).


   Akcja pędzi cały czas do przodu i nie pozwala się nudzić. Niestety fabuła momentami powala na kolana, nie, nie z zachwytu... Żeby nie być gołosłownym: szef pewnej korporacji postanawia - zirytowany zachowaniem Godzilli - znaleźć drugiego wielkiego potwora, ściągnąć do Japonii i wykorzystać przy reklamie swojej firmy. No ludzie... przecież to brzmi kretyńsko (nawiązanie do pierwszego King Konga, potem jeszcze pomysł wykorzystany będzie przynajmniej dwukrotnie przy filmach z Mothrą i w Parku Jurajskim 2). Z poważniejszych spraw, wojskowi i naukowcy raz jeszcze (podobnie było w Godzilla kontratakuje) zastanawiają się nad użyciem bomby atomowej przeciwko potworom. Okazuje się, że po pierwszym filmie, przekazy moralizatorskie i ostrzeżenia zostały spuszczone do rynsztoka i zastąpione rozrywkową sieczką. Szkoda.

   Bohaterowie zbyt często się wydurniają, zaczyna się to charakterystyczne dla Japończyków zachowanie, gdy nawet w poważnych chwilach miotają się, popiskują i robią głupie miny (np. scena przypłynięcia na wyspę, gdy napadają ich tubylcy). A skoro jesteśmy przy tubylcach. Wyspa znajduje się gdzieś w okolicach Papui-Nowej Gwinei, więc spodziewałbym się charakterystycznych dla tamtego regionu ludzi. Ale nie... Zamiast nich mamy... uwaga, uwaga! Czarnych Japończyków :D Jeśli ktoś nie widział jeszcze Japończyka Murzyna to koniecznie zapraszam na ten film.

   Było już o kostiumie Godzilli, czas na King Konga. Wygląda... strasznie, jak futro prababci pogryzione przez mole. Naprawdę. Pysk też zrobiony jest jakoś tak niezbyt groźnie, za to komicznie. Ot, taka pokraka. O ile Godzilla się broni i momentami wygląda klimatycznie nadchodząc z oddali, o tyle King Kong przez cały film sprawia nieciekawe wrażenie. Potęguje to efekt zastosowania reprojektora w paru scenach z nim (np. walka z ośmiornicą wygląda tak sztucznie jak to tylko możliwe).


   Fabuła jest momentami żenująca. Chociaż biorąc poprawkę, że to koprodukcja z Amerykanami i robiona tylko dla rozrywki, to można to zboleć. Bohaterowie chwilami nic sobie nie robią z niebezpieczeństwa jakie im grozi, przy potworach zachowują się dość spokojnie i nie jest to przekonujące, ani realistyczne. Mamy też kilka niesamowitych zbiegów okoliczności, które pozwalają posunąć akcję do przodu, ale wydają się zupełnie nieprawdopodobne (w kulminacyjnym momencie walki, na kilka chwil pojawia się burza z piorunami, by przywrócić siły King Kongowi). Błędów i niedoróbek jest sporo, że wymienię jeszcze jeden: w momencie gdy Kong porywa kobietę i ucieka, trzymając ją w dłoni, nie są zachowane jej proporcje względem budynków - mogli więc zrezygnować z tego zabiegu. Chociaż, może w tamtych latach nikomu to nie przeszkadzało...


   Ciężko mi oceniać. W gruncie rzeczy wyszło nieźle, pamiętajmy że pięćdziesiąt lat temu widzowie nie mieli jeszcze takiego porównania jak dziś. Mimo wszystko jest parę błędów, których można było uniknąć. Potencjał nie został w pełni wykorzystany. Jakby jednak nie było, polecam :)



2 komentarze:

  1. Ja miałem przyjemność oglądać wersję japońską i wspominam ją nad wyraz dobrze. Całość jest komiczna, owszem, ale dość jasno jest pokazane, że komiczna ma być. Gdy masz w rękach tytuł taki, jak "King Kong kontra Godzilla", to choćbyś się zesrał, to realistycznego thrillera z tego raczej nie zrobisz ;). Zatem bardzo dobrze, że poszli w stronę komedii pełną parą. Dzięki temu bawiłem się dobrze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na początku lat 90' miała się ukazać kolejna odsłona. Biorąc pod uwagę, że serię Heisei Japończycy robili na poważnie (za wyjątkiem paru potknięć) to przy postępie technicznym mógł być naprawdę niezły film. Niestety nigdy się nie dowiemy jakby było, bo Amerykanie zażądali bajońskiej sumy za prawa do wykorzystania King Konga.

      Usuń