sobota, 22 listopada 2014

Szybka wstawka plakatowa. Gamera vs Guiron czy może King Kong contro Godzilla?

   Ostatnio mało się dzieje, wybaczcie. Na osłodę rzucam pewien smaczek, który właśnie mi się trafił.

Pamiętacie wpis o plakatach z dupy? A szczególnie wariacje Włochów, którzy nie wiedzieć czemu do filmów z Godzillą zamiast Godzilli na plakat wstawiali King Konga? No... bo nie tylko z Godzillą tak mieli.

Gamera vs Guiron. Tak to wyglądało:


   A tak to widzieli Włosi:

Ki chuj wodę mąci?
I jeszcze ten...


I ten...

Co tu robi King Ghidorah?
I...

Tu chociaż potwory się zgadzają, chociaż tytuł pozostał ten sam :D
Nu i chyba starczy.


Chociaż... Nie :D


I jeszcze!

W życiu bym nie pomyślał, że można tak nagminnie mieszać filmy na plakacie.

   Nie ogarniam tej kuwety...

poniedziałek, 13 października 2014

Rebirth of Mothra II (1997) reż. Kunio Miyoshi

   Chociaż pierwsza część Rebirth of Mothra okazała się dla mnie ciosem, gdyż liczyłem na naturalne przedłużenie serii Heisei, a dostałem miks namiastki dobrych produkcji Toho z jakąś konwencją rodem z Power Rangers, to przyjąłem to na klatę (wypłakałem się w poduszkę) i pogodziłem się z faktem, iż jest to produkcja jedynie dla dzieci. I tak właśnie będziemy ją analizować i oceniać ;)


   Już sam początek filmu daje nam przedsmak tego co będzie później. Głównymi bohaterami są dzieci, fabuła zawiera mocne eko przesłanie, a humor jest raczej prosty i delikatny, rzecz jasna podział na dobrych i złych wytyczony jest grubą kreską. Tym samym jest to całkiem niezła propozycja dla młodszej widowni, dająca jej sporo atrakcji i pozwalająca utożsamić się z bohaterami, a także będąca przybudówką przed poważniejszymi filmami z Godzillą. Dorośli też mogą obejrzeć ten film, ale tyczy się to raczej fanów, żądnych dobrej rozwałki i walk potworów w stylu serii Heisei.



   Fabuła okazuje się całkiem spójna i szybko wciąga w wir akcji. Jeśli przymknąć oko na kicz i wątki nakręcone pod dziecięcą publikę, to w całkiem przyjemny sposób można dotrwać do momentu kiedy zaczyna się draka z wielkimi potworami. Dagahra to kolejny potężny potwór na miarę japońskich gigantów lat 90'. Jego groźny wygląd i nietypowe zdolności pozwalające zatruwać otoczenie i przeciwników (trochę jak Hedora) dają nam w efekcie całkiem oryginalne monstrum. Mothra nie zaskakuje w sumie niczym nowym poza zmianą wyglądu, niestety w formie wodnej dość niedopracowanym. Do tego jako tło walk piramida-wyspa z otoczką mitycznej cywilizacji świetnie działa na wyobraźnię podnosząc atrakcyjność całej produkcji. Efekty specjalne to mistrzostwo na wysokim poziomie, rzecz jasna w wykonaniu Koichiego Kawakity.


   Aczkolwiek zaznaczyć muszę, że efekty specjalne i komputerowe wykorzystane przy scenach z kosmoskami (dla niezorientowanych takie małe wróżki latające na miniaturce Mothry) nie prezentują sobą tak wysokiego poziomu, ograniczając się raczej do stylu wspomnianych Power Rangers, ale to już część stricte dziecięca.

   Aktorzy spisali się całkiem dobrze, nie mamy tu żadnych niezapomnianych kreacji, ale to przecież film o wielkich potworach i baśniowych istotach stworzony dla dzieci, więc nie należy wymagać za wiele. A zapewniam, że to co jest w pełni wystarcza.

   Drodzy fani, kiedy już doczekacie się dzieci, to Rebirth of Mothra II ("jedynka" zresztą też) będą świetnym materiałem, by wprowadzić pociechy do świata japońskich wielkich potworów.


czwartek, 18 września 2014

Rebirth of Mothra (1996) reż. Okihiro Yoneda

   W końcu musiała przyjść kolej na Rebirth of Mothra. Spodziewałem się po tym filmie naprawdę dużo, bo choć Godzilla umarł, to myślałem, że będzie to jakieś naturalne przedłużenie serii Heisei, z kiczowatą ćmą, ale jednak. Oj zawiodłem się, zawiodłem.

OPIS:

   Wielka korporacja wyrąbuje las na dalekiej wyspie, przypadkiem natrafiają na prehistoryczny artefakt i uwalniają złe moce. Wkrótce pojawia się olbrzymi potwór Desghidorah, który zamierza zniszczyć świat. Powstrzymać go może tylko Mothra.



   Z początku uderza ekologiczny bełkot, no trudno, po tylu filmach z Godzillą można się było do tego przyzwyczaić. Jednak drugi cios następuje równie szybko, już na początku uświadamiamy sobie, że głównymi bohaterami filmu będą (o zgrozo) dzieci, a wszyscy wiemy jak to się z reguły kończy. I kiedy już leżę i pokwikuję z bólu staje się coś niesamowitego, twórcy decydują się kopać leżącego!


   Czego tu kurde nie ma... że kosmoski to ok, bo gdzie Mothra tam i one, ale do tego dochodzi mikro-mothra na której latają i zła kosmoska ze swoim malutkim fruwającym smokiem którego ujeżdża. Efekty po taniości jak z Power Rangers (aczkolwiek niektóre myki z użyciem komputera na całkiem przyzwoitym poziomie jak na 96').


   Całość okraszona dziecinnym humorem, tanimi, slapstickowymi chwytami i kicz. Ok, ok, załapałem już, że to film dla dzieci, ale nawet najmłodszym nie wypada takiego gówna wciskać. Ja jako dziecko wychowałem się na Godzilli i patrzcie co ze mnie wyrosło. A... nie... może to nie najlepszy przykład. W każdym razie filmy z wielkimi potworami rozwijają wyobraźnię.


   No w każdym razie skoro to film dla dzieci, to niech już losy świata będą w ich rękach - tanie zagranie pod publiczkę, bo chyba każdy mały chłopiec wolałby zobaczyć wielką armię walczącą z gigantycznym potworem, zamiast swojego rówieśnika z magicznym medalionem.

   A skoro film dla dzieci to nikt tu nie umiera (jak ja nienawidzę tego chwytu), zawsze wywija się w ostatniej chwili, albo co gorsza... przeciwnik mając ofiarę na widelcu wycofuje się. Tak! Po prostu wycofuje się mając wygraną w kieszeni.


   Dobra, pieprzyć to, czas na coś dla osłody. Mothra wygląda gorzej niż zwykle (jak prawdziwy pluszak), więc nie będę marnował czasu, by się nad nią pochylać, ale już Desghidorah... ho, ho! To dopiero potwór! Kostium jest świetnie zaprojektowany i dopracowany. Ma w sobie to coś, drapieżność i potęgę. To monstrum na miarę najlepszych: Biollante, Destruktora no i oczywiście samego King Ghidoraha. Szkoda tylko, że scenarzyści nie mieli na niego pomysłu, bo poza robieniem demolki na około... a to o tym zaraz.


   Makiety i efekty pirotechniczne na mistrzowskim poziomie serii Heisei, no ale wiadomo sam Kawakita przy tym pracował. Przy okazji naprawdę szkoda, że zabrakło wojskowych pojazdów, bo mielibyśmy prawdziwe cacko, przynajmniej w niektórych scenach. No ale zamiast tego jest dziecinada...


   Bitwa potworów zrobiona rewelacyjnie, raz jeszcze to powtórzę: na mistrzowskim poziomie serii Heisei! tylko co z tego, skoro zabrakło scenariusza :/ Ano właśnie, jest widowiskowo, ale brakuje dramatyzmu, emocji, jakichś zwrotów akcji urozmaicających potyczkę. Bo chociaż walka trwa długo, to jakoś nie wzbudza napięcia, ot nawalają się, super, fajno, i tyle.


   Przerywnikami są tu żenujące wątki dzieci, ich rodziców, eko-bełkot lub przekomarzanki kosmosek. Tak się kurwa nie robi!!! Chyba nie muszę dodawać, że... albo co tam, wyrzygam: wątki dzieci nudne i zupełnie nie przemyślane, aktorstwo żadne, postacie bez polotu (na statystów w sam raz, ale nie na pierwszoplanowych!), długa walka pozbawiona walorów urozmaicających, a przeładowana bzdetami popada w dłużyzny. No, kino równie ambitne co Stuart Malutki. I fajno, takie filmy też są potrzebne, ale od tego są Power Rangers, a nie filmy z potencjałem na miarę Godzilli.


   No dobra, trochę ze mnie zeszło... To jeszcze jako ciekawostka: pojawia się tu oczywiście larwa Mothry, ale po latach wreszcie trochę zmodyfikowana - na końcu ogona ma kolec, niby nic, a cieszy. A! Dochodzi też nowa umiejętność - zdolność maskowania w krytycznych momentach.

   No, i jakoś poszło. Ja jestem rozgoryczony, ale może ktoś z Was drodzy czytelnicy też oglądał już Rebirth of Mothra i ma inne zdanie na temat tego filmu?

sobota, 30 sierpnia 2014

Dogora (Uchu daikaiju Dogora) 1964 reż. Ishiro Honda

   Odsuwają się te wpisy o kulisach powstawania filmów kaiju, bo jakoś nie mogę się ogarnąć czasowo, by nad tym przysiąść. Póki co kolejna recenzja na osłodę: Dogora.

   Wytwórnia Toho już nie raz pozytywnie zaskakiwała mnie nie-godzillowymi produkcjami, że wspomnę choćby o Atragonie, Mysterians czy Rodanie. Na Dogorę miałem chrapkę już od dawna ze względu na nietypowość tego potwora, ciężko mi było ogarnąć jak to coś (nie, nie chodzi mi o Rafalalę) może funkcjonować i jak niby wojskowi mieliby z tym walczyć. W końcu znalazł się czas i obczaiłem.



OPIS:

   W tajemniczych okolicznościach zniszczone zostają satelity krążące wokół Ziemi. Wkrótce w Japonii, a później na świecie zaczynają ginąć diamenty i węgiel. Okazuje się, że stoi za tym przybyły z kosmosu zmutowany potwór, który żywi się węglem.


   Już z początku sporo się dzieje, jest akcja, są emocje, jest fajno, choć jak zawsze ciut tandetnie. Co ciekawe wątki ludzkie okazują się na tyle wciągające, że pierwsze nieśmiałe wejścia potwora nie budzą zbyt wielkiego zainteresowania.


   A dzieje się sporo, mamy złodziei diamentów i policjantów, naukowców i seksowne laski. Sensacyjna fabuła jest nieźle przemyślana i szybko okazuje się bardzo wciągająca. Zaznaczyć jednak muszę, że film ten wymaga sporej tolerancji, bo sporo tu bzdur czy naciąganych akcji. Z przymrużeniem oka jednak wszystko pięknie się zazębia i budzi podziw dla lotności scenarzysty (Shinichi Sekizawa).


   A skoro przy scenariuszu jesteśmy, to chyba ekipa z Toho nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać. Widziałem już mniej lub bardziej oryginalne pomysły w ich wykonaniu, ale zmutowany kosmiczny potwór żywiący się węglem i diamentami jest naprawdę od czapy i co najlepsze podoba mi się to :D No bo i niełatwo coś takiego wymyślić, mam na myśli zasady jego funkcjonowania, potrzeby, słabe strony, możliwości poznania. Gdyby tylko dopracować szczegóły, tak by nagłe pojawienia się potwora nie zdarzały się w najbardziej oczywistych chwilach w sposób mocno naciągany, pozwalający posunąć akcję do przodu. Heh, wszystkiego mieć nie można.


   Co do bohaterów to słabiutki, prócz profesora, pozostali wydają się być dość niewyraźni, na pewno nie zostaną mi w pamięci. Aktorstwo mamy tu na znośnym poziomie, w każdym razie wystarczającym jak na te role. Dla urozmaicenia wśród hordy facetów występują dwie laski, z których jedna jest niezłą dupą, co już podnosi wartość filmu przynajmniej o jeden w skali do dziesięciu ;)


   Do tego szczypta humoru pozwalająca złapać trochę oddechu i przypominająca, by nie traktować tego filmu całkiem serio.

   Makiety i efekty specjalne jak w Godzillach z tego okresu, czyli raz lepiej, a raz gorzej. Ujęcia z prawdziwymi pojazdami wojskowymi za to nieprzerwanie w pytkę. Muzyka spoko, ale dupska nie urywa.


   Podsumowując, Dogora to dobry film, któremu warto poświęcić półtorej godziny, bo choć wątek potwora jest mocno naciągany, to już sensacyjna otoczka sama w sobie okazuje się całkiem udana. W każdym razie z odpowiednim podejściem dostajemy kawał dobrej rozrywki.

   A tak apropos Plakatów z dupy to do Dogory znalazłem coś takiego:

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Ucieczka King Konga (Kingu Kongu no gyakushû) 1967 reż. Ishiro Honda

   Nad materiałem zza kulis studia Toho dopiero pracuję, więc na razie coś mniejszego kalibru: Ucieczka King Konga.

Adin, dwa tri...
OPIS:

   Ekspedycja ONZ na skutek usterki okrętu zatrzymuje się w pobliżu egzotycznej wyspy, na której rzekomo żyje gigantyczny goryl zwany King Kongiem. Trójka bohaterów postanawia to sprawdzić, a gdy potwierdzają przypuszczenia podejmują decyzje o badaniu giganta w jego naturalnym środowisku. Kongiem interesuje się również arcyzły dr Who, który zamierza wykorzystać go do pracy w kopalni na Antarktydzie.


   Od początku miałem do tego filmu całkiem dobre nastawienie. Spodziewałem się czegoś na miarę Atragona czy też Szerokości geograficznej zero i nie zawiodłem się.Urzekł mnie szczególnie pomysł na wielkiego robota, który miał być przeciwnikiem potwora (druga rzecz, że nie są one aż tak wielkie, bo mają jedynie po 20 metrów, podczas gdy poprzedni King Kong mierzył sobie 45), a to koncepcja dość oryginalna, bo jeszcze przed Mechagodzillą.


   Tym co od razu rzuca się w oczy jest motyw okrętu podwodnego i egzotycznych wysp Pacyfiku. Zdążyłem się już oswoić z tym schematem japońskich przygodówek sci-fi, więc nawet się ucieszyłem. Makiety i scenografie jak zawsze zbudowane zostały z wielką starannością, w ten charakterystyczny dla filmów Toho, nieco może zabawkowy sposób.


   Pomysł na uczynienie King Konga istotą rozumną to strzał w dziesiątkę, spodobała mi się wstawka o zbudowanych przez niego schodach czy wydrążonych tunelach. Jednak za cholerę nie przyjmuję do wiadomości jakim cudem rozumiał ludzką mogę. Dobrze, że nie było w tym filmie Godzilli, bo zrobiłby tak:


   Z takich śmiesznostek to mamy tu jeszcze geniusza zła w pelerynie, tak, tak, zupełnie jak w Szerokości.... I chociaż jest on postacią groteskową i przerysowaną, to jako jedyny z bohaterów ma w ogóle zarysowany charakter, bo reszta to drewno, jak zwykle zresztą.


   Skoro już jesteśmy przy bohaterach... Pomińmy umiejętności aktorskie i szkic postaci, za który odpowiadał scenarzysta. Nawet bez tego jest pewien ukłon w stronę widzów (a właściwie męskiej publiki), w postaci atrakcyjnej blondynki, należącej rzecz jasna do drużyny tych dobrych.


   No dobra, mamy czarnego charaktera, mamy niezłą dupencję, co nam jeszcze potrzeba? A, tak! Potwory, to przecież film o potworach! No więc, są i potwory, to jest King Kong i Mechani Kong, a w drugoplanowych rolach Gorozaur i wielki wąż morski. Kostium Konga podobnie jak w KK vs G nadal wygląda jak stargane przez mole futro prababki, ale już jego mechaniczny odpowiednik prezentuje się całkiem ciekawie.


   Pomysłów scenarzystom nie zabrakło, bo w ciągu półtorej godziny odwiedzamy tropikalną wyspę, kopalnie na Antarktydzie i Tokio. Akcja wciąga od samego początku, bo to naprawdę niezła przygodówka. Do tego jeszcze intrygujące futurystyczne wizje, a całość skąpana w fabule oryginalnego King Konga. No bo blondyneczka jest tutaj nie tylko, by podobać się męskiej części widowni, ale i...

Bezbronne dziewczę w rekach potwora. Klasyka gatunku.
   To już chyba wiecie też, dlaczego ten Gorozaur się tu pojawił ;) Te kilka kalek to jedynie ukłony twórców w stronę oryginału, bo zapewniam, że własnych pomysłów im nie zabrakło. Także fabuła jest dobrze poprowadzona i interesująca, prowadzi nas do przodu regularnie dawkując odpowiednie dawki akcji.


   Nie mogło zabraknąć i finałowego pojedynku potworów, a także konkretnej rozwałki, co wyszło naprawdę nieźle. Zresztą miło czasem zobaczyć demolkę miasta bez udziału Godzilli.


   A całość okraszona muzyką Ifukube, co prawda nie najlepszymi jego kompozycjami, ale i tak wciąż znakomitymi. Aha, zapomniałbym. Prawdopodobnie jest w tym filmie jeden polski akcent, ale że nie znam się na muzyce,, to tylko spekuluję, otóż gdzieś w połowie możemy usłyszeć jeden z utworów Chopina.

   Film zdecydowanie polecam :)


piątek, 1 sierpnia 2014

Zapowiedź: Godzilla za kulisami

   Godzille już za mną i co dalej? Oczywiście pozostało wiele innych filmów z wielkimi potworami, które powinienem zobaczyć i na pewno to zrobię. A jednocześnie pomyślałem, by przeprowadzić pewien cykl według pomysłu, z którym nosiłem się już od dawna.

   Większość ludzi (a już na pewno moi czytelnicy) wie, że na filmy o wielkich potworach składają się aktorzy w kostiumach, makiety miasteczek i modele, to tak z grubsza. Niby wszystko jasne, ale nie do końca, bo to tylko garść ogólników. Ja spróbuję zaprezentować Wam bardziej szczegółowy obraz. Czy mi się uda? Zobaczymy :)

I to nie jest żart, bo sam spotkałem takich ludzi (przyp. Pan Szyszek)

czwartek, 31 lipca 2014

Godzilla: Final Wars (Gojira: Fainaru uôzu) 2004 reż. Ryûhei Kitamura

   Godzilla: Final Wars... Wreszcie. Jedenaście miesięcy temu założyłem tego bloga, by zamieszczać na nim recenzje filmów o Godzilli. Myślałem że obejrzenie wszystkich zajmie mi parę tygodni, ale jakoś się tak przeciągnęło :) Wczoraj zobaczyłem Godzilla: Ostatnia wojna (celowo będę używał dalej angielskiego tytułu, bo nasz polski się nie przyjął) i mogę powiedzieć, że jestem spełniony.


Fuck yeah! Dałem radę!

OPIS:

   Kiedy potwory zaczynają masowo atakować ziemskie miasta, pojawiają się kosmici zwani Xilienami i likwidują bestie. Wkrótce jednak okazuje się, że to tylko fortel, który ma pozwolić im na opanowanie naszej planety. Rozpoczyna się wojna na wyniszczenie, w której miażdżącą przewagę mają obcy. Ziemianom pozostaje tylko jedno rozwiązanie: obudzić uśpionego w lodach Antarktyki Godzillę.



Sto lat Godzillo!

   Ten film to taka laurka na pięćdziesiąte urodziny potwora, będąca przypomnieniem i uhonorowaniem wszystkich występów Króla i pokrewnych monstrów. Jeśli chodzi o treść nie zobaczymy tu nic nowego niż do tej pory (o czym zaraz), za to innowacyjna jest forma, która przypomina rozbudowany teledysk. Spróbowałbym to opisać, ale... chyba lepiej jak każdy sam zobaczy. Albo dobra, obczajcie trailer:


   W każdym razie jest dużo nowoczesnej muzyki i efektownych wygibasów, a do mnie to nie przemawia. Tym bardziej, że trafiła mi się wersja z angielskim dubbingiem i to było koszmarne.



Matrix, Star Wars i Dzień niepodległości w sosie z Godzilli?

   Godzilla: Final Wars to jedna wielka kompilacja rozmaitych filmów. Głównie składają się na nią produkcje Toho w postaci Godzilli. Najjaskrawsze są odniesienia do Inwazji potworów i Zniszczyć wszystkie potwory. Mnie jednak najbardziej urzekły te drobne, ledwo zauważalne smaczki jak moment, w którym bohaterowie teleportują się na statek matkę i stają twarzą w twarz z obcymi, a właściwie obracają się do nich - to scena żywcem wzięta z Godzilla kontra Król Ghidorah, przy czym zmieniono tylko proporcje, tym razem jest troje Ziemian na dwóch obcych. Takie drobnostki można by wymieniać godzinami, więc naturalnie dajmy już temu spokój. Pojawiają się też mniej lub bardziej zapomniane gwiazdy jednego przeboju jak Hedora czy King Ceasar. Są i egzotyczniejsze elementy jak choćby nawiązanie do Goratha poprzez nazwanie tak planety, która ma uderzyć w Ziemię, czy uczynienie jedną z ludzkich super broni statku Gotengo znanego z Atragona. Z zagranicznych filmów doszukać się możemy kalek z trylogii Matrixa, Gwiezdnych wojen czy Dnia niepodległości. Niby fajnie, że to taki wielki mega mix, można powspominać, nie biorąc całości na poważnie.


   Fabuła jest raczej spójna, owszem kilku baboli można by się doszukać, ale biorąc pod uwagę z jakim kuriozum mamy do czynienia, to czepianie się błędów logicznych czy niedoróbek nie ma większego sensu. Biorąc pod uwagę ilość skumulowanych tu filmów, to i tak dziw, że to się kupy trzyma.



Papierowi bohaterowie i betonowy klimat, a Godzilli nie widać.

   Bohaterowie są niestety dość papierowi, wbrew widocznym i usilnym próbom wykreowania ich interesujacymi. Może tylko kapitan Gordon z początku rzucający banałami i nachalnie ociekający stylem macho, z czasem nabiera kolorków i zaskarbia sobie sympatię, ale reszta... sztuczni jak zupki chińskie. No i te ich teksty, momentami jakby z dupy wyjęte, zresztą jak wiele ujęć, które oglądamy i zastanawiamy się: ale po cholerę to pokazują? A jeszcze co do bohaterów, nie wiem o co tu chodzi, ale z jakiegoś powodu kapitan wygląda jak Józef Stalin, a żołnierze Sił Samoobrony jak SS-mani.

Mogliby się zdecydować... Stalinowski ZSRR czy nazistowskie Niemcy?

   Klimat filmu jest nieprzyjemnie surowy, co tylko dodatkowo pozbawia bohaterów jakichś bardziej osobistych cech w tym laboratoryjnym środowisku. Rozumiem że miało być fajnie i futurystycznie, ale wyszło jakoś tak nijako. Zresztą przy wykorzystanej tu techno / punkowej (?) muzyce jest jakoś tak... dziwnie. No i ta teledyskowa formuła, przez nią ujęcia są jakieś takie nienaturalne. Czasami ładne, nie przeczę, ale do urzekających widoczków z innych filmów tej serii daleko. Zresztą o czym my tu mówimy? Godzilla: Final Wars to kicz, kicz jakich mało. Co nie znaczy, że nie jest fajny :D


   A jak tu z efektami specjalnymi? Powiedziałbym, że nie najgorzej. W scenach, w których mamy potwory, zarówno kostiumy, makiety, efekty pirotechniczne i wszelkie komputerowe cuda wyszły nawet nieźle. Gorzej gdy cyfrowe bajery dominują, jak przy scenach z kosmicznymi myśliwcami, wtedy piksele aż dają po oczach.



Znowu Power Rangers.

   Irytujący jest też ten cały cyrk z nadludźmi - mutantami, którzy bronią Ziemi przed potworami. No ja walę... ile można schemat Power Rangers ciągnąć... A już śmiać mi się chciało, jak zobaczyłem rozwalane przez Ebiraha czołgi, po czym do akcji wszedł oddział specjalny z laserowymi karabinami i rozwalił potwora, walcząc z buta. No to gdzie tu logika, nie lepiej tę samą broń na czołgi czy śmigłowce zamontować i zwiększyć siłę ognia? No ale nie, wtedy by się te pajace nie mogły wykazać. Heh, no nie wiem, ja po prostu nie lubię rozwałki w stylu amerykańskich marines, wolę czołgi, ciężką artylerię i lotnictwo. A skoro zaczynam popluwać, to tak, jest i jeszcze jeden obrońca Ziemi równie irytujący jak oni: cholerna Mothra. Bo jakby to bez niej mogło się obyć. I jak to zwykle z naszym robalem, przylatuje gdy już wszędzie są zgliszcza, po czym daje się zabić. Och? Zaspojlerowałem? A co tam, i tak nikt nie lubi Mothry.


   Otrzymujemy również mnóstwo epickich akcji, takich które dwadzieścia lat temu wzbudziłyby (obok równie epickich dialogów) achy i ochy, ale teraz mogą dostać jedynie pobłażliwy uśmiech. Z drugiej jednak strony, kto na filmie o wielkich potworach interesuje się ludźmi, a w każdym razie zbyt rozbudowanymi wątkami ludzkimi. To kaiju mają tu grać pierwsze skrzypce.


   Dużo tu jest naciągane pod fabułę. Kosmici swoimi nierozważnymi posunięciami sami zmniejszają sobie szanse na zwycięstwo (np. mogli uderzyć pod koniec wszystkimi potworami na Godzillę, a nie pojedynczo). A kilkuminutowa strzelanina kilkunastu kosmitów z ludźmi ukrytymi za filarem to jakaś farsa, tym bardziej że to cienki filar, a kąt ostrzału mają spory. Albo samotny pilot rozwalający statek matkę, nie wiedząc nawet (bo i skąd) jak on działa i co należy zrobić. Banał, kicz i naciągaństwo.



Wielki marsz

   Najśmieszniejsze jest to, że prawie zapomniałem o Godzilli, podobnie chyba jak i twórcy. Król pojawia się dopiero w połowie, aczkolwiek wcześniej tyle się dzieje, że nie trzeba narzekać na jego brak. No ale jak już się pojawia! Ho, ho! Jego marsz przez pół świata jest nieco to chyba najbardziej spektakularna rozwałka w dziejach Toho, a i finałową walkę miło się ogląda. W ogóle fajnie, że ma on znów 100 metrów i bardziej klasyczny wygląd.


   Jakoś nie mam nic więcej do powiedzenia o Godzilli, więc wróćmy do bardziej przyziemnych spraw. Dobrze chociaż, że poza kilkoma akcentami nie ma tu love story, bo bym się porzygał. Wystarczy że umęczyły mnie kosmoski, Mothra i Minya. Co? Nie wspominałem o nim? Och, ależ oczywiście, że ten nachalny typek też tu jest. W każdym razie, idzie to wszystko przełknąć.


   Podsumowując wpis i film, zacytuję jedną z bohaterem, która na samym końcu mówi: wszystko się dobrze skończyło, stojąc na jednym z wielu cmentarzysk, które dawniej były metropoliami. Godzilla: Final Wars mimo iż jest jaki jest (a może właśnie dla tego) to jednak kawał dobrej zabawy i niezbyt poważne, ale ciekawe podsumowanie półwiecza Godzilli.