poniedziałek, 25 listopada 2013

Pacific Rim 2013 reż. Guillermo del Toro

   Takiego gówna dawno już nie widziałem.

   Do tego filmu podchodziłem z wielką nadzieją. Nie często w dzisiejszych czasach powstają filmy o wielkich potworach, a jeśli już to są to niskobudżetowce. Tym razem miało być inaczej. Pamiętam gdy pierwszy raz zobaczyłem trailer i rozmazane fragmenty potworów, aż westchnąłem z wrażenia, zapowiadało się coś naprawdę wielkiego! Do wczoraj jeszcze pomimo licznych krytycznych komentarzy, z którymi się spotkałem, miałem nadzieję, że jakoś to będzie.

   Nadzieja matką głupich...

   Film jest nielogiczny i najeżony błędami. Największym jest to, że nie zachowano proporcji potworów, raz wydają się naprawdę ogromne (w porównaniu do wieżowców czy mostów), a zaraz potem są niewielkich rozmiarów. Roboty to też jakaś pomyłka. Niby technologia przyszłości, a w pierwszej generacji maszyn nie mieli ochrony przed promieniowaniem, bzdura. Kolejna rzecz: czemu piloci siedzą w robotach? Mogliby je zdalnie sterować z bazy... Ja rozumiem, że to zainspirowane anime i mechami, ale mogli chociaż jakoś to uzasadnić.


   Zaskakujące, że konwencjonalne środki bojowe (samoloty lub rakiety zdalnie sterowane) nie wspierają robotów w walce. Dziwne też że na samym początku widzimy jak myśliwce podlatują do samego potwora, dając się tym samym zniszczyć, jakby nie mogły z daleka odpalić pocisków i krążyć w bezpiecznej odległości. Żenada.

   A scena z odpaleniem bomby atomowej pod wodą? Eksplozja nie uczyniła żadnej krzywdy robotowi, ani potworom (jednemu żywemu, drugiemu martwemu). To jak to? Bomba atomowa nie jest w stanie ich zniszczyć, ale nawalanie się kułakami po ryjach już owszem? Bzdura.


   A jak wypadła gra aktorska? Było źle, ale jak na ten gatunek filmowy wystarczająco, tylko co z tego? Szkoda słów.

   Efekty specjalne... Taaa... To rzekomo najmocniejszy punkt filmu. Jak dla mnie kolejna lipa. Wszystko działo się zbyt szybko, nie było nawet jak nacieszyć wzroku walką. To nie pojedynek z Godzilli Heisei, gdzie rozkoszować się można każdym gestem i ciosem, tutaj mamy tylko durną nawalankę okraszoną mnóstwem fajerwerków. Dodatkowo większość scen walk rozgrywa się w nocy lub pod wodą, dla mnie potwory wyglądałyby groźniej w świetle dnia, zresztą więcej by było widać. Efekty komputerowe rażą sztucznością po oczach, nie mówię, że widać piksele, ale jest sztucznie i to się czuje.




poniedziałek, 4 listopada 2013

Ghidorah - Trójgłowy potwór (San daikaijû: Chikyû saidai no kessen) 1964 reż. Ishiro Honda

   Zaczyna się zachęcająco mocnym wejściem, pokazane są wycinki z walki potworów, a w tle słyszymy genialny utwór Akiry Ifukube. I cóż zrobić z tak pięknie rozpoczętym filmem? Oglądać dalej.

   Zaraz potem widzimy zlot ufologów próbujących nawiązać kontakt z kosmitami. Statków kosmicznych z najeźdźcami tym razem nie zobaczymy, ale pojawią się oni jeszcze wielokrotnie z lepszym, bądź (częściej) gorszym skutkiem. Nie wybiegajmy jednak za bardzo w przyszłość.

   Pomysł tym razem był nawet ciekawy, mało tego zaryzykuję stwierdzenie, że nie jeden współczesny twórca science fiction nie powstydziłby się takich pomysłów. Na Japonię spada deszcz meteorytów, wśród których przybywa również trójgłowy potwór Ghidora. Jednocześnie budzą się ze snu Rodan i Godzilla, których konfrontacja staje się nieunikniona. Mothra w tym czasie stoi na uboczu nie chcąc włączać się w bieg wypadków. Smaczku sprawie dodaje pojawienie się prorokini - Jowiszanki - która ostrzega ludzkość przed zbliżającą się katastrofą. Żeby było ciekawiej okazuje się, że to zaginiona księżniczka, która rzekomo zginęła w katastrofie lotniczej. Pomysł na przejęcie ciała ziemskiej kobiety przez istotę z Jowisza jest całkiem niezły.

   Zejdźmy jednak na ziemię. Gra aktorska jest jak zawsze nikczemna, ale do tego już chyba wszyscy się przyzwyczaili. Kreacje aktorów przyprawiają o zawrót głowy, jak nie farbowani Murzyni to Azjaci w strojach a'la Zygmunt III Waza. Poziom filmu mogły podnieść potwory i po świetnym początku miałem nawet na to nadzieję. Zapowiadało się dobrze, a wyszło jak zawsze.



   Rodan ma całkiem efektowne wejście i prezentuje się zachęcająco. Aż do momentu spotkania z Godzillą :D Pojawienie się jaszczura miało chyba w zamyśle reżysera wzbudzać grozę i prawie się to udało. Godzilla wyłania się nocą z morza i niszczy statek, po czym rusza na ląd. Świetna muzyka, rewelacyjne makiety i dobre oświetlenie tworzą klimat. Całość jednak wychodzi marnie przez samego potwora. Kostium prezentuje się jeszcze żałośniej niż poprzednio, do tego jego śmieszne ruchy są rozbrajające, psując tym samym genialnie zapoczątkowany nastój grozy.



   Jeśli już jesteśmy przy makietach, to zdjęcia są zrobione z głową. Część zrealizowano w plenerach, a tak gdzie było to niemożliwe zastosowano makiety. Za dużo wojska nie ma, może dlatego nie wystąpiły tu plastikowe żołnierzyki. Pod tym względem jest naprawdę nieźle i nie ma się do czego przyczepić.






   Antyatomowe przesłanie, którego symbolem miał być Godzilla jeszcze raz zamknięto w szopie z narzędziami. Wojskowi po raz kolejny rzucają absurdalny pomysł użycia broni atomowej do zniszczenia potworów. Potworów powstałych, przypomnijmy, z powodu użycia broni atomowej.

   Współpraca ziemskich potworów w walce z kosmicznym intruzem wydaje się całkiem ciekawa. Jednak w wykonaniu Mothry nakłaniającej Godzillę i Rodana do wspólnego działania wychodzi to komicznie, a wręcz szkodliwie. Do tej pory bezmyślne, brutalne i wiedzione instynktem bestie, odkrywają przed nami swoje prawdziwe oblicze: rozgadanych, obrażalskich i niezdecydowanych bab.


   Dobrze chociaż że ilość scen z potworami jest wyważona, pojawiają się co jakiś czas, lecz nie trwają zbyt długo, nie pozwalając tym samym się znudzić. Cała ta harmonia znów zostaje zburzona przez finałowa walkę, która jest po prostu głupia i bardziej przypomina mordobicie przedszkolaków w piaskownicy, niż pojedynek gigantów.

   Na kosmoski i Mothrę nie mam już nawet siły narzekać, powiem tylko że na czas śpiewania przywołującego larwę wyszedłem do kuchni zrobić sobie kawę. Kiedy wróciłem nadal śpiewały...

   Ostatnia sprawa to nie wyjaśniony wątek Ghidory. Pozostaje nam się domyślać co się stało. W kosmos nie uciekł chyba, bo był za słaby. Gdzie odleciał, lecz nie wiadomo gdzie, czyli zagrożenie pozostało. Mimo to film kończy się ewidentnym happy endem.



piątek, 1 listopada 2013

Atragon (Kaitei gunkan) 1963 reż. Ishiro Honda

   Dawno już nie widziałem tak zakręconego początku filmu, pierwsze dwie minuty zabiły mi niesamowitego ćwieka i pozwoliły uwierzyć, że czeka mnie dobry seans :D Zaczyna się od brawurowej jazdy samochodem, tajemniczego porwania i sparaliżowania pasażera, potem pojawia się parujący nurek, a wóz wpada do wody. Nieźle co?

   Historia jest całkiem ciekawa: zaawansowana technologicznie podwodna cywilizacja postanawia podbić świat. Jedyną nadzieją dla naziemnych jest zaginiony w czasie wojny kapitan okrętu podwodnego, który dysponuje bronią zdolną powstrzymać najeźdźców.

   Od początku jest bardzo tajemniczo, chociaż trochę dziwnie. Fabuła bardzo wciąga, akcja sprawnie posuwa się do przodu bez zbędnego pajacowania bohaterów, jakie znamy z filmów z Godzillą. Zresztą gra aktorska jest na wyższym poziomie, a postacie o wiele ciekawsze. Cały czas coś się dzieje, a przedstawiona historia ma sens. Owszem nie brakuje też paru niedoróbek, jak choćby pierwszej, pogmatwanej sceny i zagadki parowania (mogli sobie to darować), jednak nie są one tak istotne, by negatywnie zaważyć na obrazie całości.


   Jak na 63' zdjęcia są świetne, momentami czułem się jakbym oglądał amerykański film sensacyjny. Makiety i modele zastosowano jedynie w scenach gdzie było to konieczne, poza tym możemy zobaczyć prawdziwe okręty wojenne, samoloty bojowe i pojazdy wojsk lądowych. Kiedy już jednak pojawiają się sztuczne scenografie, to są one w większości zrobione z rozmachem i starannością. Latający Gotengo wygląda nieźle, nie ma niedoróbek w postaci widocznych linek czy rozmazanego tła z reprojektora. Biorąc pod uwagę inne produkcje wytwórni Toho z tego okresu byłem mile zaskoczony.



   Kolejnym dużym plusem jest muzyka Akiry Ifukube, znakomicie dopasowana i dopełniająca całości. Prawdę mówią nigdy się nie nudzi :)

   Sam potwór Manda pojawia się późno i właściwie tylko na chwilę, ale nie było mi z tego powodu żal, gdyż reszta filmu okazała się wyjątkowo ciekawie zrealizowana. Na tyle, że potwór nie musiał niczego ratować.



   Polecam wszystkim miłośnikom wielkich potworów i niesztampowego science fiction lat 60'. Biorąc pod uwagę ocenę całościową porównałbym go do Syna Godzilli, którego uważam za jeden z lepszych filmów z serii.