środa, 5 marca 2014

Strefa X (Monsters) 2010 reż. Gareth Edwards

   Do Strefy X podchodziłem bardzo ostrożnie. Wszystkie nowe, zachodnie filmy o potworach, czy to wielkich czy małych, z reguły przynoszą mi rozczarowanie. Tak było z Pacific Rim, Atlantic Rim i Zillą. Cloverfield zaskoczył mnie akurat pozytywnie, ale to głównie przez nowatorskie podejście do tematu. I tak pewnie długo jeszcze nie zdecydowałbym się na Strefę X, gdyby nie osoba jej reżysera - Garetha Edwardsa. Tak, tak, to ten, który robi nowego Godzillę. Sami więc rozumiecie...

OPIS:

   Po upadku sondy z próbkami kosmicznymi, na terenie Meksyku pojawiają się obce formy życia. Wojska USA i Meksyku prowadzą ciągłą walkę z przypominającymi ośmiornice wielkimi potworami. Fotograf Andrew (Scoot McNairy) zajmujący się dokumentowaniem tematu, dostaje od szefa polecenia, odstawienia jego córki Sam (Whitney Able) do USA. Na ich drodze znajduje się skażona strefa.


Skromnie, ale z jajem.

   Muszę przyznać, że pozytywnie się zaskoczyłem. Przy budżecie 800 tys. dolarów twórcy dali z siebie maksimum na każdej płaszczyźnie. Nie uświadczymy gwiazd w rolach głównych, niesamowitych efektów specjalnych, ani nawet samych potworów za dużo nie widać. A mimo to ciekawa fabuła i zastosowanie ogólnie dostępnych chwytów intrygują i budują napięcie już od samego początku. Brak głośnych nazwisk w obsadzie paradoksalnie staje się atutem tej produkcji, nie mamy tu wypacykowanych gwiazdeczek, a mało znanych aktorów, którzy swoją grą genialnie kreują postacie zwykłych ludzi, zachowujących się całkiem naturalnie do zastanej sytuacji. Nie ma tu miejsca na macho rozwalającego w pojedynkę potwory, jest inny rodzaj heroizmu: mężczyzna wymienia z partnerką maski przeciwgazowe, rezygnując tym sposobem z dodatkowej ochrony na oczy, którą zapewnia jego model.


   Atmosferę grozy utrzymują wszechobecne zniszczenia, które spotykają na swojej drodze. Malowniczo wyglądające, rozsiane tu i ówdzie, wraki czołgów oraz samolotów przypominają, że potwory są niebezpieczne. Żeby jednak nie potraktować ich jako pozostałości po zagrożeniu, które minęło, co i rusz możemy zaobserwować na niebie śmigłowce i myśliwce, a na horyzoncie jawią się łuny pożarów i rozbłyski wybuchów po bombardowaniach. O samych potworach nie wiadomo zbyt wiele, co tylko wzmaga klimat grozy. Co najlepsze, w tych ciężkich warunkach miejscowa ludność decyduje się żyć. Dlaczego? Bo nie ma pieniędzy na ucieczkę, bo życie w zagrożeniu wydaje się prostsze niż pójście w nieznane. Jak w rzeczywistości.


Film drogi.

   Jak już napisałem potworów za dużo tu nie widać. Jednak zadbano o efekty ich obecności, które możemy widzieć na drodze bohaterów: ruiny budynków, wyludnione miejscowości, wraki pojazdów bojowych, czasami jakieś trupy. Ich obecność jest ciągle wyczuwalna. Widz nie może niczego być tu pewien, liczne niespodzianki dodają całości dodatkowego smaczku. Przy okazji mamy całkiem niezły wątek, no chyba nawet nie miłosny, ale relacji między dwojgiem bohaterów. Ogląda się to naprawdę dobrze :)


Nowa nadzieja?

   Po tym filmie cieszę się, że ktoś taki jak Edwards dostał do wyreżyserowania Godzillę. Jeśli facet z maleńkim budżetem zrobił coś takiego, a i tak pobił na głowę Pacific Rim, czy choćby World War Z (oba filmy z budżetami 190 mln dolarów i gwiazdorskimi obsadami), to kto wie, może to wreszcie wyczekiwany mesjasz, który przywróci Królowi Potworów należne miejsce w świecie filmu.



2 komentarze:

  1. Mam bardzo podobne odczucia, świetny film. Urzeka prostotą, atmosferą, a i wątek prawie miłosny też tu dobrze buczy.
    Co do Pacific Rim, widziałem i nie narzekam, ale nie potrafię już od kilku tygodni nic o tym filmie napisać. Pisze krótko, a mimo to nie potrafię sklecić kilku zdań :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pacific Rim może być fajny jeśli potraktować go w kategoriach Power Rangers, ale w konfrontacji z innymi giant monster movies wymięka, biorąc pod uwagę do jakiej roli aspirował.

      Usuń